Pierwszy lockdown rozwinął w wielu ludziach kreatywność i potrzebę odkrycia idealnego hobby, które zajmie czas i zabije lęk. Zamieni przymusową odsiadkę w ferie u babci. Historia moich zakupów na Allegro z tamtego okresu jest historią moich poszukiwań.
Czegóż tam nie było? Golarka do ubrań, wieszaki, papierowe torby, vintage’owe ubrania i półprodukty biżuteryjne, bośmy z psiapsi miały wtedy fazę na otwieranie vintage shopu. Był i beer pong oraz plastikowe pistolety do sesji zdjęciowych i zabaw na świeżym powietrzu, gdy już będzie można go zażywać. Był PocketBook, którego od tamtej pory użyłam tylko pięć razy, lecz teraz, gdy papier jest drogi jak zboże, które jest drogie, może zacznie nareszcie wypełniać swoje przeznaczenie. Znalazł się wśród tych zakupów ostatni tom „Jadłonomii” gdyż zapragnęło mi się gotować nowe rzeczy i po polsku, bo czas był idealny, aby przestawić się na lokalność. A do tego robot kuchenny, który jednak szybko poszedł w odstawkę, gdyż coś innego sobie jednak wyobrażałam pod hasłem „robot”. Wkrótce potem zaczęłam pisać pełną robotów „Selkis” więc wiem o czym mówię. Ten kuchenny to nie był żaden robot. Nakupiłam też sporo przypraw i produktów spożywczych, z których robot powinien był pichcić smakowitości według przepisów z „Jadłonomii”, lecz tego nie robił. Zamówiłam taśmy treningowe i inny trudny do nazwania drobny sprzęt do ćwiczeń, żeby w domowym zaciszu spalać te potrawy, których nie ugotował robot. Co jeszcze? Bloki do rysowania i malowania, farby w sprayu, kredki, pisaki, markery, cienkopisy, ołówki. Chusteczki do czyszczenia srebra, żeby nareszcie porządnie wyczyścić rodowe srebra. Skrzynki na kwiatki, uchwyty balkonowe, ziemię i nasiona, potrzebne do stworzenia balkonowej dżungli. Dowody nadal można zobaczyć gdzieś głęboko na Insta. A do tego duże ilości kawy i yerby, żeby mieć na realizację tych wszystkich zainteresowań siłę.
Lecz brakuje na tej liście jeszcze jednego hobby, gdyż należy do sfery niematerialnej. Tego jednego hobby, co wszystkimi rządzi, co wszystkim towarzyszy i co wszystkie wiąże. Audiobooków. Spróbowałam raz w chwili samotności i wsiąkłam totalnie.
Było to moje drugie podejście do audiobooków. Bardzo ostrożne i sceptyczne, bo jestem wzrokowcem ze zdiagnozowanym deficytem uwagi, a moja pierwsza próba odsłuchania audiobooka, która miała miejsce hen onegdaj na siłowni, nieomal skończyła się zjazdem z bieżni i spektakularnym upadkiem, po nagłej utracie rytmu i totalnym zagubieniu, chociaż bieżnia bieży w oczywistym i dla każdego jasnym kierunku.
Tym razem włączyłam sobie audiobuczka rozsądnie do prasowania ubrań parownicą, przy czym teoretycznie niemal nic człowiekowi nie grozi. A powieścią, która wciągnęła mnie w odsłuchowy nałóg był „Poziom śmierci” Lee Child’a – najgorsza (z czym zgodzi się większość fanów Jacka Reachera) pozycja tego autora. Wcześniej w życiu przeczytałam bez specjalnego zainteresowania ze dwa Reachery. Dlaczego więc po tamtych dwóch i po „Poziomie śmierci” zabrałam się za kolejne przygody dzielnego ex żandarma?
Po pierwsze to znakomite powieści dla osoby z deficytem uwagi. Nawet jeśli twoje myśli odpłyną nagle od mordobicia ku zasadzanemu w ziemię kwiatkowi, lub ku statkowi kosmicznemu, który rysuje twoja ręka, nic strasznego się nie stanie. Najprawdopodobniej, gdy już się ockniesz po kilku minutach zadumy nad realizowanym równolegle hobby, mordobicie będzie trwało nadal.
Po drugie status quo. Niemal jak u Agathy Christie zawsze zostaje przywrócone, więc słuchacz (bądź czytelnik) dostaje namiastkę tego czego w życiu nie uświadczy – sprawiedliwości. Tyle że zaserwowanej nieco mniej grzecznie niż u Królowej Kryminału, gdyż do pozytywnego końca prowadzi droga nieskąpo usłana różnymi ciekawymi trupami, połamanymi kończynami i rozkwaszonymi ryjami.
Po trzecie, krocząc tą krwawą drogą do zamierzonego celu Reacher zawsze znajdzie czas na gorący romans dla miłej odmiany, swojej i słuchacza. Jego wybranki są różnych ras, mają różne kolory włosów i odmienne fryzury, są wysokie, średniego wzrostu lub niskie. Łączy je zaś to, że wszystkie są jednoksiążkowe, szczupłe i niesamowicie dzielne. Niemal tak dzielne jak sam były major. Niemal, gdyż zawsze następuje ten końcowy moment ostatecznego rozrachunku z supervillain’em, gdy bohaterka musi odpuścić, żeby Reacher mógł zostać sam na polu walki i dokończyć jatkę w pojedynkę.
Zmieniają się szerokości geograficzne, pogoda, dekoracje, jakość serwowanej kawy, ofiary, złoczyńcy i ich motywy oraz kobiety i sidekick’owie, lecz schemat u Child’a zostaje zawsze ten sam. Sprawdzony i pewny jak wpierdol, który zbierze każdy, kto okaże się na tyle głupi by wejść Reacher’owi w drogę. Te opowieści są do siebie tak podobne, że mój mąż (przed którym odrobinę się wstydziłam, że tak słucham w kółko tego Child’a, zamiast włączyć sobie coś mądrzejszego) bardzo długo myślał, że ja cały czas słucham jednej książki, podczas gdy była to już szósta lub siódma. I rechotał szyderczo, za każdym razem gdy Reacher lub jego interlokutor milczeli, gdyż pełne napięcia i ukrytych znaczeń milczenie dowolnej postaci to jeden z najulubieńszych zabiegów stosowanych przez autora.
Odkładając jednak złośliwostki na bok jest jedna rzecz obecna w każdej książce Child’a, która w mojej opinii podnosi wartość tych pozycji o minimum jedno oczko, chociaż zdaję sobie sprawę, że dla wielu będzie to raczej aspekt zniechęcający. Podczas każdej przygody Reacher natrafia na zło i okrucieństwo tak niewyobrażalne, że aż musiałam przerywać czynność wykonywaną przy okazji, żeby jednak posłuchać uważniej i w rzeczywistym skupieniu a czasem i osłupieniu. Zawsze jest jedna historia tak mroczna bądź odrażająca, że potrafi wyrwać nagle z marazmu zblazowanego słuchacza pochłaniającego audiobooki beznamiętnie jak ziemniaki. I ja to szanuję.
Napisałam który Reacher jest według mnie najgorszy, to powinnam też wyznać, który jest mój ulubiony. To „Nieprzyjaciel” (BTW te tytuły są niezapamiętywalne) pojawia się tam najfajniejsza kobitka-żołnierka, a także pewne wątki bliskie moim upodobaniom. Jak się zna moje książki i „Nieprzyjaciela” łatwo domyślić się o które chodzi. Jedynie samo załatwienie głównego złola mnie nie usatysfakcjonowało, gdyż trwało za długo, a przy tym za mało krwawo. Bardzo żałuję, że Reacher zamiast zasypywać typa absurdalną ilością ołowiu, troszkę go nie przycisnął, aby podrążyć interesujący mnie temat. Ogromnie lubię gdy czarne charaktery w dobrym, starym, angielskim stylu wyjaśniają swoje motywacje, długo i szczegółowo, jakby specjalnie na te wyznania czas stanął dla nich w miejscu.
Wysłuchałam wszystkich dostępnych na Audiotece w ramach abonamentu Reacher’ów i teraz szukam nowego bohatera, który mi go zastąpi. Szukam nowych, ociekających juchą przygód, które będą moimi ziemniakami z ogniska pałaszowanymi bezrefleksyjnie, lecz z wyraźnym smakiem i ochotą.