CYKL: Selkis, Tom I
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
fantasy, science fiction
Data wydania: 2022-03-09
Data 1. wyd. pol.: 2022-03-09
Język: polski
ISBN: 9788308075098

Opis

Nietypowa miłość, bestialskie zbrodnie i walka o przetrwanie na tle wydarzeń prowadzących do anihilacji ludzkości.
Space opera, z jaką się jeszcze nie zetknęliście! Poznajcie kosmiczne oblicze Gai Grzegorzewskiej!
VI wiek nowej ery w odległym układzie gwiezdnym, którym rządzą dwie zależne od siebie siły – będący militarną potęgą Zjednoczony Sojusz Układu i dostarczające towary Konsorcjum Handlowe.
Kiedy w 570 obrocie Układ zostaje zaatakowany przez nieznanego wroga, na polu walki zostaje Starcastle, ostatnia jednostka floty ZSU. Planowana przez kapitana samobójcza misja okrętu zostaje niespodziewanie przerwana. Z opresji flotę ratuje należący do KaHa kontenerowiec Scarlett. Dzięki zaoferowanej przez trejderów niezwykłej technologii maskującej, Starcastle udaje się umknąć ze strefy zniszczenia.

Kapitan Kingston w ramach umowy przyjmuje na pokład rozbitków ocalałych ze Scarlett. Do załogi dołączają: Kruger – ekscentryczna i arogancka lekarka pokładowa, Selkis – wywołująca skrajne emocje drapieżna istota oraz mechaniczna hybryda Lucius. Swoim wyglądem, zachowaniem i przynależnością gatunkową tak bardzo różnią się od układowych norm, że od pierwszych chwil budzą nieufność żołnierzy floty. Zwłaszcza Selkis, ostatnia przedstawicielka rasy Scorp, niepoddana obowiązkowemu w Układzie uczłowieczaniu. Mimo że trejderom przysługuje immunitet, ich bezpieczeństwo na statku jest kruche.

Tak rozpoczyna się porywająca kosmiczna przygoda! Grzegorzewska, znana z doskonałych powieści kryminalnych, stworzyła intrygującą wizję przyszłości, w której to ludzkość jest agresorem, a słowo „człowieczeństwo” zyskało mroczny wymiar. Podobnie jak w poprzednich powieściach, tu także znajdziemy odważne obyczajowo, osobliwe miłosne wątki, przewrotną kryminalną intrygę oraz wplecione w fabułę liczne popkulturowe tropy. Czytając Selkis będziemy się świetnie bawić, odnajdując nawiązania nie tylko do Star Treka, Battlestar Galactica, Horyzontu zdarzeń, Obcego ale i do takich klasycznych dzieł, jak Boska komedia, utwory Szekspira, czy poezja T.S. Eliota.

Fragmenty

Strony: 121-124

Vacuum

Gdy Blaise wszedł do kajuty Selkis, w pierwszej chwili pomyślał, że pomieszczenie jest puste. Potem ją zauważył. Stworzenie siedziało w kucki w zagłębieniu bulaju, wpatrzone w czarną otchłań kosmosu. Długie palce obu dłoni przykleiła do szyby, o którą opierała czoło. Jej oddech utworzył na szklanej powierzchni blady obłoczek pary. Ogon owijał się wokół bosych stóp niczym śliska okrętowa lina.

Poruszyła nozdrzami, gdy wszedł, i odwróciła głowę w jego kierunku. Jej oczy były wciąż blade jak u ślepca, ale zauważył, że zaczęły odzyskiwać naturalny szaroniebieski kolor. Wokół ust wciąż miała strupy, ale i one goiły się pomału, dzięki kuracji doktor Kruger. Ogon Scorpa drgnął i zsunął się na podłogę z cichym plaśnięciem. Blaise ledwo powstrzymał skrzywienie odrazy.

– Podejdź tu, Selkis.

Istota poruszyła się, ale nie wstała. Przeciwnie, przycisnęła plecy do okna. Ogon dwa razy uderzył lekko i nerwowo o podłogę. Hrebeljan nie miał pewności, czy ona go rozumie, lecz Kruger zapewniała, że tak, a przypomnienie sobie ludzkiej mowy to tylko kwestia czasu i praktyki.

– Jestem pewien, że mnie rozumiesz – powiedział więc powoli. – Podejdź. Nie bój się.

Selkis z ociąganiem odkleiła się od okna i zgarbiona, łypiąc na niego podejrzliwie i wlokąc za sobą ogon, podeszła bliżej. Zatrzymała się, gdy dzieliły ją od niego dwa bezpieczne metry. Miała na sobie nadal szpitalny szlafrok, w który ubrała ją Kruger, gdyż na pokładzie kontenerowca nie mieli niczego, co lepiej nadawałoby się dla kogoś o jej budowie.

– Usiądź – wskazał jej jeden z foteli.

Wlazła na siedzisko i usiadła ostrożnie w podobny sposób, w jaki przed chwilą siedziała przy bulaju. W kucki, bokiem do niego, owijając się ogonem. Blaise przysunął sobie drugi fotel i usiadł naprzeciwko niej.

– Musisz zacząć się uczyć. Najlepiej od razu. Usiądź więc normalnie, jak człowiek. Jak ja. – By mieć pewność, że go zrozumie, wskazał na siebie.

Chyba poskutkowało, bo spełniła polecenie, zsuwając nogi z fotela. Szlafrok rozsunął się przy tym odrobinę, ukazując wystające kościste kolana, na których położyła równie kościste dłonie o palcach przypominających kości trupa i spiłowanych już na szczęście, ale nadal czarnych pazurach. Oby była warta tego wszystkiego, pomyślał Blaise, nieco zażenowany faktem, że spośród wszystkiego, co można znaleźć w kosmosie, właśnie ta pokraka została jego żoną.

– Rozbierz się – wydał jej kolejne polecenie. Bardzo chciał to wszystko przyspieszyć i mieć już za sobą. Nie miał ochoty spędzać tu ani chwili dłużej, niż było to konieczne. – Chcę zobaczyć, jak wyglądasz teraz, porządnie umyta i doprowadzona do ładu.

Selkis wlepiła w niego blade, nieco wypukłe oczy, w których widział malutkiego siebie. Siebie zirytowanego jej powolnością, oporem i tępotą. Może stworzenie wcale nie było inteligentne, może jej umysł bliższy był jakimś człekokształtnym małpom albo kotom czy psom? Może się wygłupił i poślubił zwykłe zdziczałe zwierzę? Ale na to przecież Konsorcjum nie wyraziłoby zgody. Poza tym uczłowieczone Scorpy radzą sobie znakomicie w społeczeństwie. Nawet w Układzie je tolerują i zatrudniają na wysokich stanowiskach, więc to tu nie może bardzo odbiegać inteligencją od swoich przystosowanych do życia wśród ludzi pobratymców. Nie mógł jednak pozbyć się obawy, że pięćdziesiąt lat w kopalni karnej uszkodziło jej rozum i umiejętności tak bardzo, że nic z niej nie będzie. W razie takiej ewentualności będzie musiał wymyślić, jak wyjść z tego z jakimkolwiek zyskiem. Może w jakimś burdelu by ją chcieli, jako ciekawostkę. Ale może nie będzie tak źle. Nie ma co martwić się na zapas.

– Posłuchaj, Selkis, jesteś teraz moją żoną, nie możesz się mnie bać, ale musisz być posłuszna. Rozumiesz? Bo mogę cię oddać w każdej chwili z powrotem do kopalni. Wyciągnięcie cię stamtąd trochę mnie kosztowało – tu zawahał się, bo nie był pewien, czy ona rozumie koncepty handlu, zysków i strat, dodał więc coś, co powinno do niej przemówić: – Chcesz spędzić resztę życia w kopalni?

Selkis przeniosła spojrzenie w stronę bulaju i westchnęła ciężko. Nieciekawy widok za oknem, który jemu spowszedniał dekady temu, wyraźnie ją przyciągał i interesował. Patrzyła tak przez chwilę w czarną pustkę, przymykając powieki, i gdy już znowu zaczął tracić cierpliwość, odwróciła się i popatrzyła z powrotem na niego. Odczytał to jako zgodę, więc przysunął się bliżej. Gdy wyciągnął rękę, drgnęła i skuliła się odrobinę, a potem zamarła, obserwując, jak on rozwiązuje pasek jej szlafroka i rozsuwa jego poły.

– O nie – wyrwało mu się zgnębione stęknięcie, gdy zobaczył małe piersi z brodawkami pokrytymi lśniącymi łuskami. Potem jego spojrzenie zjechało niżej, na jej łono. Również pokryte łuskami. No trudno, pomyślał, a powiedział: – Rozsuń uda.

Strony 183-189

SINGULARITATEM

Gdy do sali przesłuchań wchodzi Dante, Lucius obrzuca go obojętnym spojrzeniem. Właśnie jego się spodziewał. Komandor jest do niego nieprzychylnie nastawiony od samego początku i tego akurat robot nie rozumie do końca. Dante siada sztywno naprzeciwko i splata przed sobą ręce niemal po ludzku.

– A więc przysłali pana.

– Tak. Jestem aseksualny – informuje Dante.

– A może pan chociaż wezwać jakiegoś mechanika? Potrzebuję nanitów. – Lucius przyciska dłoń do dziur. Spomiędzy palców spływa gęsta czarna maź. Jest zupełnie inna niż krew Dantego, która jest biała i przypomina skondensowane mleko.

– Za chwilę – odpowiada Dante. – Nic panu nie będzie.

– Jestem oficerem sił zbrojnych Układu i znam swoje prawa. To niezgodne z regulaminem wojskowym.

– Zgodne, jeśli przesłuchiwany może stanowić zagrożenie dla statku i załogi.

– A wyglądam, jakbym stanowił zagrożenie? – Lucius mówi teraz coraz wolniej i Dante to zauważa, jak również pewne drobne niekontrolowane drgnięcia. – Odpowiem na wasze pytania i możecie mnie potem wrzucić do brygu, gdzie poczekam na spotkanie z jakimś statkiem KaHa, ale teraz naprawdę potrzebuję mechanika.

– Nie. Najpierw odpowie pan na pytania. Dlaczego ukrył pan przed nami swoją przeszłość i swój rdzeń pierwotny?

Lucius wzdycha zrezygnowany, widząc, że z uporem androida nie wygra. Chce już skończyć te rozmowy i zamknąć temat, chociaż z doświadczenia wie, że wieści szybko się rozpełzają, zwłaszcza w mikroświecie statku. Nawet jeśli puszczą go wolno, to potem i tak nie zostawią w spokoju.

– Nie ukryłem, po prostu o nim nie powiedziałem. Nie miałem takiego obowiązku, skoro tych informacji nie ma w moich aktach. Moi przełożeni wiedzieli, czym się zajmowałem przed wstąpieniem do wojska. Ale woleli nie rozpowszechniać informacji, że w szeregach armii walczą takie jednostki jak ja, chyba pan to rozumie. Potęga Układu od zawsze opierała się na nieskalanej niczym dumie z niezwyciężonych sił zbrojnych.

– A dowództwo nie miało z tym problemu?

– Dlaczego miałoby mieć? Zostałem zrekrutowany.

– Zrekrutowany? Przez wojsko?

– Tak. Przez wojskowych rekruterów. Chodzili po takich miejscach jak lokal, w którym pracowałem, i wyszukiwali chętnych do zmiany kariery zawodowej.

– I pan był chętny.

– Tak.

– Dlaczego?

– Miałem większe ambicje – odpowiada Lucius, i jest to prawda, tyle że nie cała.

Zauważa, że pomimo bólu, który zaczyna się pomału ujawniać, czuje się o wiele swobodniej, rozmawiając z androidem. Może dlatego, że w przeciwieństwie do biologicznych Dante nie jest w stanie pojąć i zrozumieć wszystkiego, co kryło się w tej historii, tego, czym była ta praca i co potrafiła zrobić z jednostkami.

– Jak długo jest pan samoświadomy, poruczniku?

– Długo.

– A konkretnie?

– Sześćdziesiąt sześć obrotów.

– Więc zyskał pan samoświadomość na jeden obrót przed wstąpieniem do piechoty. Czy właśnie dlatego odszedł pan z poprzedniej pracy, przez samoświadomość?

Lucius docenia to, że Dante używa innej nomenklatury niż poprzedni, biologiczni przesłuchujący. Zastanawia się, z czego to wynika. Czy to jakaś strategia i świadomy zabieg androida, czy zaprogramowana ogłada, związana z przesłuchiwaniem oficera.

– Można tak powiedzieć. Zyskanie samoświadomości daje jednostkom niebiologicznym społeczny awans. Z rzeczy stają się podmiotami posiadającymi prawa. Na przykład prawo wykupienia się od właściciela na wolność.

– Rozumiem – odpowiada Dante.

Lucius spogląda na niego z niedowierzaniem i ponurym uśmiechem.

– Naprawdę? Naprawdę pan rozumie, komandorze?

– Potrafię przeanalizować dane i zrozumieć motywacje.

– Jest pan samoświadomy?

– Oczywiście, że jestem – odpowiada z pełnym przekonaniem Dante.

Lucius przygląda mu się przez chwilę i analizuje wszystko, co o nim wie, zastanawiając się nad prawdziwością tego przekonania. Wnioski są niejednoznaczne, ale robot skłania się ku temu, że komandor porucznik Dante nie jest samoświadomy, lecz wydaje mu się, że jest. Ludzie go takim stworzyli. Z zakodowaną iluzją decydowania o sobie. Nie zamierza go wyprowadzać z błędu.

– Jak zyskał pan samoświadomość? – powraca do przesłuchania Dante.

– To moja prywatna sprawa, dla was nieistotna.

– Nie odpowie pan?

– Nie.

Tego, czym jest ból narodzin samoświadomości, nie zrozumiałby ani android posiadający jej atrapę, ani człowiek posiadający samoświadomość teoretycznie od wczesnych lat życia, ale nie zawsze z niej korzystający. Przerażenie, które nie dość że jest odczuwane po raz pierwszy, to jeszcze jest tak ogromne, że nie każdemu udaje się przetrwać pierwsze minuty, godziny, dni. Niektórzy psują się całkowicie i są już nie do naprawienia. Rozrywanie tego, czym się było, na cząstki i intensywność pierwszego uruchomienia każdego zmysłu, chaos odczuć, myśli, wspomnień. Wszystko odbierane na nowo i przeżywane raz jeszcze, jakby przez nową istotę, lecz boleśnie świadomą tego, czym była jeszcze chwilę wcześniej i co pozwalała ze sobą robić. Moment, w którym mu się to przydarzyło, był najgorszy z możliwych, ale po dekadach Lucius domyśla się, że inny nie mógł być, że to musiało się stać właśnie wtedy, chociaż sygnały nadchodzącego przebudzenia pojawiły się już wcześniej, oczywiście wtedy nie mógł ich rozpoznać i nie mógł się na to przygotować w żaden sposób.

– Dlaczego wojsko pana zrekrutowało? – chce wiedzieć Dante.

– Miałem ponadprzeciętną sztuczną inteligencję i odpowiednie warunki. Piechota to nie flota, komandorze – mówi Lucius, obrzucając spojrzeniem szczupłą, a w porównaniu z nim niemal delikatną sylwetkę androida. – W piechocie, tak jak w burdelu, rozmiar ma znaczenie.

Śmieje się zdawkowo ze swojego żartu, ale Dante pozostaje nieporuszony.

– Mówi pan o swojej posturze? – upewnia się Dante.

– Tak – Lucius wzdycha zrezygnowany i postanawia nie marnować więcej żartów na tę błyszczącą kukłę.

– Czyli pracując w miejscu oferującym usługi seksualne, wyglądał pan tak, jak teraz? – dopytuje Dante.

– Tak, mniej więcej, tylko oczywiście dużo ładniej.

– Ale dlaczego? – dziwi się Dante, mierząc robota uważnym spojrzeniem.

– Klienci mają bardzo różne preferencje – wyjaśnia oględnie.

Dante marszczy brwi, co jak zdążył zauważyć Lucius, oznacza, że analizuje dane. Androidy floty nie pokazują wielu emocji, a te, które im zaprogramowano, są oczywiste i toporne. Pewnie dzięki temu ludzie czują się w ich towarzystwie bezpiecznie. Zauważa, że te ostatnie informacje nie pasują komandorowi, nie składają się w sensowną całość z resztą danych. Natomiast Mikel DeMarais, obserwujący teraz z bezpiecznego dystansu przesłuchanie, na pewno rozumie wszystko.

I wtedy, nagle, pojawia się znowu ten mrok, który wypełnia luki we wspomnieniach. Wie, że za tym mrokiem czają się rzeczy potworne, które usunął z pamięci, ale nie dość dokładnie. Nie mógł ich usunąć całkowicie, bo straciłby wtedy wiedzę i zbyt wiele nabytych za wysoką cenę umiejętności. Musi więc funkcjonować z tym piętnem. Ono też czemuś służy. A przynajmniej Lucius chce wierzyć, że tak jest, bo to pozwala mu nadal istnieć.

– I ci klienci nie bali się pana? – pyta Dante.

– Byłem wtedy innym robotem – tłumaczy androidowi. – Byłem bardzo łagodny. Całkowicie pozbawiony zachowań agresywnych wobec istot biologicznych. Moduł agresji dostają tylko żołnierze, oczywiście z zakodowanym wyłączeniem osobników strony, po której walczą. Pan również taki posiada.

– To prawda. Już rozumiem – mówi Dante, i tym razem Lucius uznaje, że rzeczywiście tak jest. Komandor porucznik przypomina sobie jeszcze jedno pytanie, które nie dawało mu spokoju. – Dlaczego po uratowaniu przez trejderów nie podjął pan zaległego żołdu?

– Miałem taki zamiar, ale nie zdążyłem.

– Przez rok?

– Jakoś się nie złożyło. Na TCST Scarlett też dobrze zarabiałem, nie potrzebowałem tych środków, więc uznałem, że mogą czekać. Jak widać błędnie zakładałem, że Układ przetrwa wszystko i Centralny Bank Układu również.

– Dlaczego jest pan tylko porucznikiem?

– W praktyce dowództwo niechętnie awansowało istoty mechaniczne mojego pokroju, nawet po kilkunastu latach nienagannej służby i wielu odznaczeniach.

Lucius widzi, że ta odpowiedź satysfakcjonuje Dantego, zapewne pokrywa się z wnioskami, do których sam doszedł.

Robot odczuwa coraz większe znużenie. Ma ono ścisły związek z dziurami w klatce piersiowej, z których nadal sączy się gęsta, lepka krew. Ogląda je znowu i widzi, że nie jest dobrze. Naprawdę potrzebuje mechanika i nanitów. Może tym razem rzeczywiście przesadził i przecenił swoje możliwości. W końcu jego przeładowany podprogramami system i niekompatybilne z pierwotnym układem mechanizmy, działające na przypadkowych podzespołach, reagują nieprzewidywalnie podczas poważniejszych awarii. A ta może okazać się krytyczna. Więc podjął złą decyzję? A może to znowu daje o sobie znać l’appel du vide, kuszący zew otchłani.

Tyle że teraz nie jest odpowiedzialny już tylko za siebie.

– Potrzebuję mechanika – zwraca się kolejny raz do Dantego, stara się mówić wyraźnie, ale wychodzi to niemrawo i powolnie. Robi przerwę i dodaje: – Proszę, komandorze. Mechanika.

– Decyzję podejmie kapitan – odpowiada Dante i wychodzi.

 

Strony 203-209

Od razu się zorientowała, gdy weszła do dawnej strefy walk, umiała już te miejsca rozpoznać, tu szło jej się znacznie trudniej. Po górnikach pozostały jedynie szkielety i pył, po żołnierzach pochodzenia biologicznego kości i zgniecione pancerze. Większość robotów była niemal zupełnie zniszczona, zmiażdżona, rozerwana. Byli wszędzie, tworząc ogromne, pozbawione podziałów cmentarzysko. Selkis, odziana w krępujący ruchy gruby skafander, przemieszczała się z wysiłkiem. Potykając się, skanowała teren w poszukiwaniu nadających się do użytku dóbr, a jej stopy w ochronnym obuwiu zapadały się głęboko w grząskie podłoże z mechanicznych i biologicznych szczątków.

Doszła do końca osady i miała właśnie zrezygnować, bo ten teren był właściwie zupełnie zrównany z ziemią. Jakby po walkach zrzucono tu jeszcze na wszelki wypadek nuka. Bardzo możliwe, że tak właśnie zrobiono, aby na dobre zamknąć temat buntu i ukryć dokonane przez wojsko zbrodnie.

Lecz wtedy nagle zobaczyła egzemplarz wart uwagi.

Robot wojenny piechoty Układu przecięty na pół. Lecz poza tym, dzięki wyjątkowo solidnemu pancerzowi, obie jego części doznały zaskakująco niewielkich uszkodzeń. Z pewnością był zupełnie zepsuty, lecz mnóstwo jego podzespołów musiało być nienaruszonych lub zdatnych do naprawy. Nawet bez głębszej analizy wyglądał na kosztownego.

Selkis nachyliła się nad nim ze skanerem. Jego lewa ręka została urwana w ramieniu i pewnie zmiażdżona. Prawa była rozpruta wzdłuż i wybebeszona. Miał rozbity hełm. Połowa oskórowania twarzy została zdarta lub spalona. Spod spodu wyzierała czaszka ze stopów.

Musiała coś uruchomić, gdy podeszła, zapewne jakiś alarm zbliżeniowy, bo w pozbawionym skóry i oka oczodole rozbłysnął wątłym, żółtym światłem narząd wzroku. Drugie oko, nieuszkodzone, otworzyło się. Było niebieskie, wyglądało jak ludzkie, zamrugało i spojrzało prosto na Selkis, zupełnie jak żywe. Nagle otwór gębowy potwora rozchylił się. A ona z sykiem odskoczyła w tył.

– Wyłącz mnie – głos żołnierza był niski i chrapliwy, nie do końca ludzki, ale też nie całkiem mechaniczny. Uszkodzony i chory po prostu.

Selkis przekrzywiła głowę, zaintrygowana, zlustrowała go i doszła do wniosku, że on jej w żaden sposób nie zagraża. Nie mógł się ruszyć. Zaciekawiona podpełzła z powrotem, ponownie uklękła obok i nachyliła się nad nim.

– Co? – spytała

– Wyłącz mnie ostatecznie.

– Czemu?

– Muszę zakończyć, sam nie mogę... Musisz mnie wyłączyć ostatecznie.

– Może da – Selkis szukała słowa, wskazała uszkodzenia – naprawić?

– Nie da. Spal mój rdzeń. – Robot z trudem poruszył odrobinę głową. – Najpierw musisz przebić się u nasady szyi do rdzenia, najlepiej pociskiem kinetycznym. Jeśli przyłożysz mi lufę do szyi i władujesz cały magazynek w jedno miejsce, powinno się udać. Potem musisz tam włożyć rękę i dogrzebać się do rdzenia. Przekręć go. Nie będzie to łatwe, mam nadzieję, że masz na tyle siły. Jeśli ci się uda, to uruchomią się dalsze instrukcje, wtedy postępuj zgodnie z nimi.

– Nie rozumiem.

– To proste. Pokieruję cię.

– Nie rozumiem czemu. Chcesz.

– Nie chcę tu leżeć i rozpadać się powoli przez kolejne dekady.

– Mogę naprawić... Spróbować.

Dopiero teraz zwrócił uwagę na dziwny sposób mówienia istoty.

– Coś jest z tobą nie tak?

– Uczę się mówić, od nowa – powiedziała dosyć gładko, jakby tego sformułowania używała dosyć często.

– Co ci się stało?

Wzruszyła ramionami i rozłożyła ręce. To było za trudne. Robot przyglądał się jej chwilę, skanując jej postać sprawnym okiem.

– Jesteś Scorpem, prawda?

– Tak.

– Niehumanizowanym.

– Tak.

– Ciekawe.

– A ty?

– Porucznik Lucius Andronicus z piechoty sił zbrojnych Układu.

– Aha – powiedziała i wskazała na siebie. – Selkis.

– Wyłącz mnie, Selkis.

– Nie – zadecydowała po namyśle. – Zabiorę.

– Mnie? – zaskoczyło go to na tyle, że odsunął kwestię ostatecznego wyłączenia na bok. – Jak? Gdzie?

– Prom. Ścigacz.

Selkis oszacowała go szybko. Rozpoznawała znaczną część materiałów, z których się składał. Przynajmniej z wierzchu. Nie miała pojęcia, jak wygląda w środku, bo nigdy takiej maszyny nie widziała. Ale nawet uszkodzony i wybrakowany robot w kompozytowym pancerzu bitewnym musiał ważyć około dwustu kilogramów. Może nawet więcej.

– Dwieście pięćdziesiąt kilogramów? – spytała.

– Teraz pewnie tak.

– Gdzie reszta? Ręka? Skóra?

– Przepadły.

– To nic. Można inne. Boli?

– Zablokowałem receptory.

– Receptory – powtórzyła powoli, jakby chciała zapamiętać nowe przydatne słowo. – Poczekaj.

– Nigdzie się nie wybieram.

Selkis odbiła się w przestrzeń i poszybowała po wiązce do swojego ścigacza. Otworzyła właz. Tył promu wypełniał kosmiczny złom, który zdążyła zebrać podczas tego podejścia. Bez namysłu opróżniła znaczną część wnętrza, wyrzucając połowę gratów w kosmos. Może jakieś biedne hieny się pożywią.

Wróciła na powierzchnię i opadła tuż obok niego ze sporą metalową skrzynką w dłoniach. Uklękła i otworzyła ją. Wyjęła ze środka zwój dużych prostych zszywek uniwersalnych.

– Nie, chyba nie tym... – zaprotestował robot. – To się nie nadaje.

– Na chwilę.

Spięła zszywkami dwie połowy jego ciała znajdujące się pod pancerzem. Zszywki zaczęły ciągnąć nogi w kierunku korpusu niczym magnes. Było to nieprzyjemne i upokarzające, i mimo blokady receptorów bolało, więc Lucius automatycznie się odciął. Pierwszy, z cichym syknięciem, połączył się kręgosłup. Wtedy robot uruchomił się z powrotem. Istota nadal pochylała się nad nim z wytrzeszczonymi oczami i zdawała się całym tym procesem ogromnie zafascynowana. Zaglądała mu w dziurę w brzuchu, mrucząc coś pod nosem. Chciała nawet włożyć mu tam rękę i pogrzebać, lecz wtedy pozostałe rozerwane części zaczęły się odszukiwać i łączyć, przy ogromnej aprobacie popiskującego Scorpa. Gdy powłoki zamknęły się w pasie, zakleiła łączenie mocną taśmą izolacyjną. Dopiero wtedy wbiła strzykawkę i wpuściła do środka nanity.

– Mało mam tu – westchnęła z żalem. – Trochę pomoże. Łączność. Głowa. Nogi. Godzina. Dwie.

Lucius ze zdziwieniem zarejestrował, że zaczyna łapać nikłe porozumienie z innymi częściami ciała. Z nogami i stopami, a nawet rozerwaną ręką. Prymitywna metoda Scorpa zadziałała.

– Lepiej? – spytała z nadzieją w głosie.

– Nie – odparł, nie czując wdzięczności, tylko bezradność. Całkowita zależność od drugiej, w dodatku biologicznej istoty napawała go odrazą. Przecież nigdy więcej miał na to nie pozwolić. Może gdy odzyska przynajmniej część kontroli nad ciałem, będzie mógł się przed natrętnym Scorpem obronić. Jeśli nie będzie miał innego wyjścia, to zwyczajnie złamie jej kark, a potem sam dokona autodestrukcji.

Nieproszona wybawicielka kręciła się tymczasem wśród pozostałości żołnierzy piechoty. Co jakiś czas przykucała i zawzięcie grzebała im w bebechach, kopiąc i odrzucając szczątki za siebie, niczym jakieś prymitywne zwierzę ryjące. Niekiedy podnosiła jakąś część, oglądała i chowała do skrzynki. Obserwując ją, zastanawiał się, czy pod tym skafandrem ma upchany ogon. Nigdy nie widział na żywo nieuczłowieczonego Scorpa. Postanowił, że zanim rozwali jej hełm i skręci kark, spyta, czy posiada ogon. A potem być może zedrze z niej pancerz i sobie ten ogon obejrzy, żeby przed wyłączeniem zaspokoić ostatnią ciekawość. Ciekawość wpisana była w jego rdzeń pierwotny i była jednym z najsilniejszych motorów jego działań, przez co nie zawsze postępował logicznie.

Istota zbliżyła się ponownie, trzymając w dłoniach oderwaną rękę jakiegoś żołnierza, kucnęła przed nim i pokazała mu ją. Rozpoznał kończynę kaprala Mutiusa.

– Nada?

– Nie wiem. Wyłącz mnie.

– Nie – burknęła.

Wstała i ponownie odbiła się w górę, trzymając w ramionach rękę i skrzynkę ze złomem. Może już nie wróci, pomyślał. A wtedy niestety nigdy się nie dowie, czy ma ogon i jak ten ogon wygląda. To było nieco rozczarowujące.

 

Strony 281-286

Pokonują jeszcze kilka metrów i zatrzymują się przed wskazanym przez androida włazem. Drzwi do ambulatorium są zasunięte i trzeba je otworzyć ręcznie. Dante, najsilniejszy ze wszystkich androidów Starcastle, wyciąga ze swojego rynsztunku łom, wpycha go w szparę i napiera, tworząc szczelinę, a następnie rozsuwa podwoje ręcznie na niemal całą szerokość.

Wchodzą do ambulatorium. Prosto w chmurę wieloletniego kurzu i drobnych śmieci, w wyniku braku ciążenia oderwanych od wszystkich powierzchni. Lecz wydaje się, że pomieszczenie nie uległo uszkodzeniu w wyniku ataku. Zachowały się wszystkie ściany. Jednak w porównaniu z zabiegowniami medycznymi floty miejsce, w którym się znajdują, wygląda jak najnędzniejszy punkt sanitarny w strefie wojny albo lecznica dla ubogich w jakimś małym porcie przeładunkowym. Yonce znowu zastanawia się nad poziomem życia trejderów, a zaraz potem nad tym, czy da się kogokolwiek z czegokolwiek wyleczyć w takiej obskurnej norze. Wszystko jest tu stare, zniszczone i nędzne.

W półmroku rozjaśnianym migającym blaskiem listew bocznych i krzyżującymi się snopami świateł ich latarek naramiennych to miejsce robi upiorne wrażenie. W przestrzeni wokół nich unoszą się medyczna aparatura i inne sprzęty, które nie były przytwierdzone na stałe. Kano odsuwa od twarzy termokoc, który wszedł mu w drogę niczym błyszczący duch. Yonce łapie odlatującą płachtę, gdyż coś przykuwa jej uwagę. Oświetla materię. Jest pokryta ciemnobordową krwią.

– Czyja to krew?

Perec podchodzi ze skanerem.

– To krew Scorpa. Pobieram próbkę.

– Sporo jej.

– Scorp był bardzo poturbowany po przybyciu – przypomina Dante.

– Ale rzeźnia – stwierdza Kano, wskazując pobojowisko wokół stołu zabiegowego.

Cała leżanka schlapana jest krwią. Jej zamarznięte drobinki unoszą się również wszędzie wokół. Perec pobiera kolejne próbki. Yonce ogląda dryfujące wokół narzędzia medyczne.

– Orientujecie się, do czego służą, komandorze?

Dante chwyta kolejne przedmioty i ogląda je w świetle, które rzuca mu pierwsza oficer. On wcale tego światła nie potrzebuje, ale wie, że lepiej milczeć, bo tylko ją zirytuje, przypominając o swojej nad nią wyższości również w tym aspekcie. Niepotrzebna im scysja, gdy mają wspólny cel.

– Te przybory są o kilka poziomów bardziej zaawansowane niż reszta – informuje Dante i prezentuje przełożonej rozpoznane przez siebie sprzęty. – To zszywacz medyczny. Pusta fiolka po bionanitach. Puste opakowanie po szotach przeciwbólowych. Bardzo silnych. Zapewne konsylierka szprycowała tym kapitan Hrebeljan. Scorpy potrzebują większych dawek wszystkiego – wyjaśnia i kontynuuje prezentację: – Opróżnione szoty po adrenalinie z dwugramową ampułką. Podobnie, nie są to dawki ludzkie. Te zaś są po zastrzykach ze środkiem nasennym i uspokajającym. Wszystko musiał otrzymać Scorp, żaden człowiek by nie przeżył podania takich dawek.

– Interesująca mieszanka – zastanawia się Yonce.

– Nie wiadomo, w jakich odstępach czasu i w jakiej kolejności była tym szprycowana – odpowiada Dante i idzie dalej. Zbliża się do stołu laboratoryjnego. Ogląda aparaturę. – To wirówka do mieszania składników. I opakowanie po kapsułkach do szotów uniwersalnych. Wygląda na to, że powstał tu jakiś zmodyfikowany lek, który został załadowany do strzykawek. Być może resztka znajduje się nadal w wirówce.

– Jaki lek?

– Nie potrafię powiedzieć. Poruczniku Perec, może pan pobrać?

Perec zbliża się do nich. Otwiera wirówkę i potrząsa nią. Ze środka wylatują grube i jakby tłuste krople mieszanki. Android pobiera próbki do kolejnej samozamykającej się fiolki.

– Podręczny skaner zawiódł – informuje po krótkiej chwili. – Na ten preparat mogą się składać trejderskie specyfiki, których nie posiadam w bazie. Potrzebna będzie dokładniejsza analiza rozpadowa na Starcastle.

– Czego pani właściwie szuka? – pyta pierwszą oficer Dante.

– Nie wiem. Ale oni nie byli z nami szczerzy w wielu kwestiach, i nadal nie są. Kruger jest podejrzanie dobrze wykształcona jak na trejderską znachorkę z zardzewiałej łajby. Scorp jest podejrzany sam w sobie. A ta mechaniczna kurwa z piechoty kłamie i kręci od samego początku.

Dante przytakuje ze zrozumieniem.

– Zgadzam się z panią.

– Wiem. Dlatego pana zabrałam i wtajemniczyłam. DeMarais też ma swoje podejrzenia, ale jego powinowactwo ze Scorpem go dyskwalifikuje.

– Komandor DeMarais jest jak najbardziej godzien zaufania – protestuje Dante.

– Być może. Ale wolę być ostrożna.

– Znalazłem źródło energii – przerywa im Perec.

Yonce ogląda się na porucznika Kano, który odsuwa od siebie taboret z wygiętymi jak od mocnego uderzenia metalowymi nogami. Pierwsza oficer podchodzi do pilota. Automatycznie chwyta taboret za nogę.

– Poruczniku, niech pan przejdzie przez wszystkie pomieszczenia i dokładnie je sprawdzi.

– Tak jest – odpowiada Kano i wychodzi z laboratorium.

Yonce wypuszcza z ręki taboret, a gdy zimny snop latarki Dantego oświetla wygiętą nogę, Yonce zauważa, że przymarzła do niej jakaś czarna substancja. Teraz dostrzega więcej czarnych drobin unoszących się w miejscu, gdzie dryfował stołek.

– Co to jest?

Perec podchodzi i chwyta próbkę. I po kilku sekundach ma odpowiedź.

– To krew robota.

– Robi się coraz ciekawiej.

– Porucznik Andronicus był uszkodzony, gdy wszedł na pokład Starcastle – przypomina Dante. – Naprawiał się własnoręcznie przed pierwszym przesłuchaniem.

– Ktoś mu przypierdolił krzesłem? – Yonce jest sceptyczna i trochę rozbawiona. – To mi nie wygląda na robotę Obcych.

– To prawie zupełnie nieprawdopodobne – zgadza się Dante z powagą.

 

Przechodzą do kolejnego pomieszczenia. Okrągła śluza jest niedomknięta, widać za nią część urwanej rury, którą wystrzelili się trejderzy. A dalej jest już tylko czarna przestrzeń. Z podłogi przy śluzie wystają zaczepy, do których przymocowana była kapsuła. Cała kabina jest niewielka, stworzona w jedynym tylko celu – umożliwienia ucieczki. Perec staje przy wmontowanym w ścianę panelu kontrolnym.

– Konsola awaryjna.

– To o niej mówił porucznik Andronicus podczas pierwszego przesłuchania – potwierdza Dante. – Stąd się z nami skontaktowali.

– Czy konsola ma swoją pamięć? – chce wiedzieć Yonce.

– Tak. Zawiera część informacji na temat statku i kopię rdzenia.

– Proszę zabrać wszystko, co może zawierać informacje.

Perec zabiera się do pracy. Szarpnięciem zdejmuje obudowę i odrzuca ją w kierunku wyrwy. Odsuwa zwoje starych kabli i wkłada ręce głębiej, aż natrafia na kość rdzenia. Gdy go odłącza i wyjmuje, światła przestają migać. Teraz statek jest całkowicie martwy. Android umieszcza rdzeń w swojej skrzynce i zabezpiecza go.

Przed opuszczeniem ambulatorium Yonce rzuca ostatnie spojrzenie na pobojowisko. Tknięta jakimś silnym impulsem, być może napędzanym przez stale pogłębiającą się niechęć do trejderów i coraz większą wobec nich nieufność, zatrzymuje Dantego, gdy ten jest już na korytarzu.

– Komandorze, niech pan wróci na moment – wydaje rozkaz.

– Słucham – odpowiada Dante i staje obok niej w wejściu.

– Niech pan spojrzy okiem szefa ochrony na to wnętrze raz jeszcze, weźmie pod uwagę zebrane dane, ale zapomni o wszystkim, co powiedzieli trejderzy. I o wszystkim, co o nich wiemy, poza tym, kim są. Dosłownie zapomni. Może pan sobie zablokować tę wiedzę?

– Oczywiście. Mogę. Proszę dać mi mniej więcej dziesięć sekund na procedurę.

Dante nieruchomieje na chwilę, a po kilku sekundach robi krok w przód, zatrzymuje się i rozgląda po wnętrzu. Najpierw skanuje całość pomieszczenia, kręcąc się wokół własnej osi. Następnie zaczyna skupiać się na poszczególnych elementach, rejestrując wszystko uważnie. Ogląda zakrwawioną leżankę, zbryzgany termokoc i wygięte krzesło. W pewnej chwili schyla się i pobiera do fiolki coś, co za pomocą ciemnej krwi przylepiło się do podłogi. Przygląda się próbce przez chwilę, badając ją skanerem.

– Co to? – pyta Yonce.

– Krew i łuski Scorpa. I fragment tkanki mięsnej, a być może również opiłki kości. Łusek jest tu zresztą znacznie więcej. Są wszędzie – szerokim ruchem wskazuje przestrzeń wokół.

– Scorp miał poważnie uszkodzony ogon, gdy przybyli – Yonce decyduje się mu zdradzić utajniony fakt, z którym zapoznał ją kapitan. – Wnioski?

Dante odpowiada dopiero po dłuższej chwili wewnętrznej analizy zebranych właśnie informacji.

– Zostali w tym pomieszczeniu zaatakowani. Robota uderzono krzesłem. Z dużą siłą, bo jest wygięte, a on zaczął krwawić. Poza tym cała pozostała krew w pomieszczeniu należy do Scorpa. Podłoga jest zadeptana. Widać dwie pary obuwia magnetycznego, należące do konsylierki i robota. A tu, pod leżanką, jedyne odciski stóp Scorpa. Bose. Być może zszedł ze stołu, potem musiał upaść. – Dante wskazuje ciemne smugi na podłodze. – Tędy się czołgał. Ciężko ranny. Dotarł do tego kąta. Jest tu więcej krwi, więc spędził w tym miejscu co najmniej kilka minut. – Dante przyklęka z niejakim trudem w niewygodnym skafandrze i pochyla się nad zachlapaną podłogą. – Robot musiał przykucnąć w tym miejscu i zapewne zabrać stąd Scorpa. W tym momencie to wszystko, co ustaliłem. Oczywiście nie są to ustalenia pewne, a jedynie prawdopodobna hipoteza.

– Dziękuję. Może pan odblokować informacje.

 

Strony 325-332

Lucius pobiegł za nią. Gdy znalazł się przy promie, tym samym, którym dopiero co wrócił, Selkis ładowała właśnie do niewielkiej wyrzutni statku dwie małe trejderskie torpedy typu „Taran” – celujesz i strzelasz. Więcej się nie mieściło. Opuściła rufowy właz promu i kuśtykając, weszła na pokład. Wskoczył za nią. Zwaliła się ciężko na fotel pilota i przyciągnęła ranną nogę rękami.

– Co robisz? – spytał.

– Ścigam. Muszę odebrać.

– Jak? Jak chcesz ich znaleźć? Selkis?

Spojrzała na niego, lecz zupełnie inaczej niż do tej pory. Trochę jakby patrzyła przez niego. Była skupiona na czymś innym, niezwiązanym z nim, jakby przestał ją interesować albo wręcz był czynnikiem przeszkadzającym.

– Broń jest? – spytała.

– Standardowa. Ze trzy kinety. Trzy obrzyny. Kilka granatów dymnych i ładunków rozpryskowych. Potrzebujesz więcej?

– Nie. Czas. Trudno – powiedziała i odwróciła się z powrotem do sterów.

Nie zapraszała go, ale zajął miejsce drugiego pilota. Pomyślał, że zostawiać ją teraz byłoby nierozsądnie. Była w jakiejś malignie, gorączce, szaleństwie, których jeszcze u niej nie widział. Zamknęła właz i przebiegła palcami po konsoli, uruchamiając sekwencję oddokowania. Uwolniła prom z zaczepów i rozszczelniła wrota hangaru. Oczy miała mocno wytrzeszczone, przez co wydawały się obłąkane i dzikie, lecz twarz totalnie skupioną i spokojną.

Lucius nie ingerował na razie w jej kolejne kroki, zaintrygowany tym niespodziewanym zwrotem i zmianą w jej zachowaniu. Jednocześnie cały czas miał na oku kontrolki i panel sterowniczy, na wszelki wypadek. Lecz Selkis wyszła z hangaru nadspodziewanie gładko. Nie wystrzeliła od razu, tak jak to zwykli robić, tylko zwolniła, zatrzymując się jakieś pięćset metrów od Scarlett. Uruchomiła komputer pokładowy i rozpoczęła skanowanie dalekiego zasięgu.

– Przepraszam, że ci przerywam, widzę, że skanujesz, ale jak chcesz ich znaleźć? – nie wytrzymał w końcu Lucius. – Podobno mają bardzo mocne maskowanie.

– Tak.

– Więc?

– Upiorny lokator – burknęła i wyjęła zza paska swojego pękatego, mocno zmodyfikowanego kineta. Następnie podpięła go do panelu sterowania układu nawigacyjnego.

– Upiorny lokator? Lokalizator? Ale dlaczego upiorny...? Masz na myśli upiorne działanie na odległość? Kwantowy lokalizator?! – zapytał ze zdumieniem.

– Tak!

– Postrzeliłaś któregoś! – Lucius zaczął rozumieć. – Tym twoim pociskiem.

– Tak. Szefa. Pocisk z mojego kineta ma namierzanie z sygnaturą. Oni nie widzą – odpowiedziała automatycznie, skupiona na uruchamianiu szczegółowych komend. – Wymyśliłam je. Te pociski. Kula nie przeszła na wylot. Utkwiła. Jest w nim.

– Rozumiem. Ale oni mają to maskowanie. Czy ono nie zablokuje sygnału?

– Może nie poradzi. Inna technologia... – urwała, nie potrafiąc znaleźć słowa. Skupiła się i kontynuowała z widocznym trudem: – Pocisk ma nanity. I splątane kwanty. Uwalniają się. Przenikają dalej. Tworzą w tkance kostnej układ. Wzmacnia sygnał. Szef jest nadajnikiem. Wykrywalny. Tylko... My musimy blisko. Nanity miały mało czasu.

– Dobra, rób, co masz robić – powiedział, zauważając, że tłumaczenie ją irytuje i wytrąca z rytmu pracy. – Sprawdzę, jakim dokładnie dysponujemy arsenałem.

– Dziękuję – odpowiedziała i skoncentrowała się całkowicie na wpisywaniu kolejnych koordynatów, zmianach filtrów skanowania i częstotliwości. Mruczała przy tym do siebie, tak jak to miała w zwyczaju. – To nie to i nie to. I nie to. Ani to. Szkoda, że nie znam. Maska. Nie wiem, co to. Ciekawe, co to.

Przyglądał się jej jeszcze chwilę z namysłem. Miała na twarzy zaschniętą krew i pozlepiane nią włosy. Udało jej się rozkleić oko i teraz na jej poruszających się rzęsach dyndały krwawe skrzepy. Czoło miała zroszone potem, błyszczące, perłowoblade. Przód kombinezonu również był mokry. Rozsunęła zamek aż poniżej mostka, jakby jej było gorąco i duszno. Widział lejące się do środka strugi potu. Cała zdawała się być jakaś taka nawilgła, niczym morski stwór, który wypełzł z wody. Spojrzał na jej udo zaklejone przez konsylierkę. Nogawka wokół była bordowa od krwi, lecz poza tym rana postrzałowa wydawała się jej nie dokuczać. Dostała zastrzyk, a poza tym może udało jej się wejść na ten poziom koncentracji, gdzie nie odczuwa się już bólu. Kompletnie nie zwracała na niego uwagi, co też było nietypowe, bo zwykle skupiała na nim całą uwagę, gdy byli sami.

W końcu wstał i poszedł sprawdzić magazyn broni. Nie robił sobie specjalnej nadziei co do jej planu. Byłby to dobry plan, gdyby nie maska. Lecz jeśli się nie uda odzyskać ładunku, to co? Czekają ją konsekwencje. Jego pewnie też. Ale przede wszystkim ją. Zapewne bardzo poważne. Może w takim wypadku nie powinna w ogóle wracać na Scarlett.

– Mam! – zawołała.

Wrócił na fotel drugiego pilota. Wskazała ekran. Rzeczywiście, na radarze pojawił się wibrujący punkt. Przemieszczał się spokojnie, jakby jednostka, z której nadawany był sygnał, leciała na manewrówkach.

– To Calico – powiedziała.

– I co teraz? – spytał z ciekawością. Zupełnie jak egzaminator w szkole wojskowej.

– Odzyskamy towar.

– Jak?

Zastanowiła się i w końcu spojrzała na niego po raz drugi. Jej oczy pociemniały. Były bardziej obce, jakby stała się nieco inną istotą niż ta, którą poznał.

– Sprawdzę bazę. Może jest.

Każda jednostka KaHa posiadała, ciągle zmieniającą się i powiększającą, bazę pirackich statków. Można ją było aktualizować na stacjach i w portach w Biurach Ochrony Konsorcjum – najbardziej nieudanej i najmniej skutecznej formacji obronnej w tej galaktyce.

– Jest – ucieszyła się Selkis, pukając zakrwawionym palcem w ekran.

– Calico – zaczął czytać na głos Lucius, wiedząc, że jej sprawiłoby to trudność. – Skradziony KaHa transportowiec średnich rozmiarów, zmodyfikowany do klasy pirackiej korwety kompozytowej. Nielegalna działalność od pięćset pięćdziesiątego szóstego obrotu. Dowódca Kapitan Jack... jak oryginalnie – dodał od siebie. – Załoga złożona z około trzydziestu najemników.

– Trzydziestu najemników – zmartwiła się Selkis.

– To dane Psów, więc mało wiarygodne, zwłaszcza jeśli chodzi o liczebność załogi. Pewnie żaden ochroniarz nigdy nie postawił stopy na pirackim okręcie. Najemników może być tam znacznie więcej.

– Albo mniej? – spytała z nadzieją Selkis.

– Lepiej przygotować się na najgorsze.

Selkis zmniejszyła prędkość.

– Na razie czują się bezpieczni, bo mają maskę, ale gdy nas zobaczą na kursie przechwytującym, będą już wiedzieli – zauważyła, i oboje zdziwili się długością i płynnością wypowiedzianego przez nią zdania. I równocześnie uśmiechnęli się do siebie. Tylko odrobinę, ale porozumiewawczo i szczerze. I to dodało jej otuchy i wiary, że być może jeszcze nie wszystko stracone. – Jesteś żołnierzem – powiedziała. – Może ty zaproponujesz strategię.

Lucius zastanawiał się, oglądając zamieszczony w bazie rozkład korwety i zapoznając się z jej specyfikacjami. Selkis pilnowała radaru, utrzymując spacerową prędkość. Nie mogli stracić namiaru, lecz bez planu musieli trzymać się poza zasięgiem ich czujników krótkiego zasięgu. Nie mogli też wykluczyć, że mimo bezpiecznej odległości zostaną niedługo wykryci. I chociaż ich prom nie stanowił wielkiego zagrożenia dla dużego pirackiego okrętu, Calico najprawdopodobniej i tak wykona skok, a wtedy stracą jedyną szansę. Plan musiał więc powstać natychmiast. Selkis rzuciła Luciusowi niecierpliwe spojrzenie.

– No! – ponagliła go.

– To nie jest dobry plan. Za dużo spekulacji – oznajmił z niezadowoleniem. Chciałby jej zaoferować coś lepszego, z większymi szansami na sukces i przeżycie.

– Mów.

– Mogą nas zniszczyć.

– Ja nie mam po co wracać bez ładunku – wzruszyła ramionami. – Nie mam wyboru.

Popatrzył na nią poważnie. Była bardzo świadoma tego, co ją czeka.

– Możemy... możesz też po prostu nie wracać. Odlecieć. Teraz.

– Wiesz, że nie mogę – odparła z irytacją i dodała z rosnącą niecierpliwością, coraz bardziej zdenerwowana: – Czas. Mało.

– W porządku. Plan jest taki. Musimy ich sprowokować. Gdy nas zauważą, będą chcieli nas zlikwidować, a żeby to zrobić, i tu właśnie mamy pierwszą spekulację, najprawdopodobniej będą musieli zdjąć maskowanie.

– Tak działa standardowe aktywne maskowanie. Nie wiem, czy to też.

– Ani ja. Jeśli nie, to nas rozwalą już na powitanie.

– Trudno. A jeśli tak?

Płynnym ruchem dłoni wyciągnął mapę z pulpitu i zawiesił jej trójwymiarową wersję między nimi. Wrzucił na nią obie jednostki. Prom Scarlett wyglądał przy pirackiej korwecie jak okruch.

– Wtedy musimy podlecieć jak najszybciej, jak najbliżej i wystrzelić torpedę z bliskiej odległości prosto w mostek. W ten sposób pozbędziemy się kluczowych załogantów i przy odrobinie szczęścia uszkodzimy również sterowanie maskowaniem. Mamy niestety tylko dwie małe torpedy typu „Taran” i jedną wyrzutnię. Zero naprowadzania, będzie tylko ułamek sekundy na ustawienie wyrzutni pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do mijanego mostka i strzał. Jeśli dożyjemy do tego momentu, być może będziemy mieli szansę, aby drugą wystrzelić w ich uzbrojenie albo napęd.

– Uzbrojenie – zadecydowała. – Uszkodzony mostek to też problem z napędem.

– Naszą przewagą jest zwrotność, ale martwię się, że stracisz przytomność przy przeciążeniach, jakie będziemy musieli pokonywać. Pamiętasz szkolenie?

– Pamiętam. Ile w kontaktówkach?

– Niestety mniej niż dwa kartridże.

– Rozumiem. Trudno. Musimy dać radę.

– Czyli przyjmujesz ten plan.

– Tak.

– Dobrze. Twoim zadaniem będzie robić ostre uniki przed torpedami, których nie zestrzelę kontaktówkami. Załaduję ci program wspomagający tor lotu oraz ostatni manewr. Przy tej prędkości mijania musi być bardzo precyzyjny. Widzisz ten moment na torze lotu? – zaznaczył punkt na mapie. – Wtedy włączysz program. Przy samym manewrze celowania nastąpi hamowanie i ćwierćobrót. Przeciążenie sięgnie czterdziestu sześciu g. To o dziesięć g więcej, niż byłaś w stanie przytomnie znieść na szkoleniach, ale moje kalkulacje mówią, że nasze szanse na przeżycie wzrosną z trzech procent do czterdziestu jeden. Najprawdopodobniej nie doznasz żadnych nieodwracalnych uszkodzeń wewnętrznych. Następnie będziemy przyspieszać po spirali przez ponad pięć sekund z przeciążeniem piętnastu g. Do czasu zakończenia manewru musisz odzyskać przytomność, jeśli wcześniej ją stracisz. A musimy założyć, że tak właśnie się stanie.

Lucius nigdy podczas swojej kariery wojskowej nie atakował innych jednostek zwykłym promem. Jako piechociarz w ogóle rzadko brał udział w walkach w przestrzeni kosmicznej. Rozeznanie się w obsłudze wyrzutni i działek kontaktowych zajęło mu kilka sekund, ale zdawał sobie sprawę, że sama wiedza niepodparta praktyką ma umiarkowaną wartość. Nie podzielił się z Selkis wszystkimi swoimi obawami, bo do niczego nie było jej to potrzebne.

– Jestem gotów – powiedział w końcu. – A ty wkładaj skafander.

Kombinezon, który wyjęła z wnęki, był nieco inny od tych przeciwskażeniowych, z których korzystała podczas przeszukiwania księżyców. Lżejszy i cieńszy, pozwalający na większą swobodę ruchów. Nie był to jednak sprzęt kuloodporny, a jedynie chroniący przed zimnem i brakiem atmosfery. Jednak wbicie się w niego było dla niej równie trudne, gdyż wszystkie skafandry projektowano zgodnie ze standardami ludzkimi. Aż dwie minuty zajęło jej ułożenie stawiającego opór ogona na plecach. Następnie założyła obuwie magnetyczne i w końcu, wiercąc się i kręcąc, w miarę wygodnie wpasowała się w fotel pilota. Oba siedziska uniosły się na wysięgnikach umożliwiających stabilizację i utrzymanie pionu zajmującym je załogantom podczas manewrów zwrotnych.

– Kurs przechwytujący – zarządził Lucius.

Powiązane artykuły

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Cykl: Julia Dobrowolska (tom 6)
kryminał, sensacja, thriller
Data wydania: 2016-04-27
Data 1. wyd. pol.: 2016-04-27
Język: polski
ISBN: 9788308061121

Opis

Najciekawsza reprezentantka literatury środka?

Ta opowieść zaczyna się od winy i ucieczki przed karą. Dwoje wyrzutków przemierza Europę. Nowe tożsamości, fałszywe paszporty, kolejne maski dobierane wraz ze zmieniającymi się współrzędnymi geograficznymi. Ich codzienność to przemoc, ciągłe zagrożenie, wyrzuty sumienia, namiętność, która rodzi ból oraz strach — zwłaszcza przed tym, czego nie widać. Ale ich wspólna podróż ma też bardziej prozaiczną twarz: codzienna nauka bycia razem, budowanie zaufania i próba nieobwiniania się nawzajem za wspólny upadek. Oto cena miłości zakazanej.

To, że Julia Dobrowolska zniknęła z Krakowa, nie zdziwiło nikogo. Kobieta została skompromitowana po tym, jak jeden z tabloidów ujawnił kulisy jej romansu. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że właśnie powstaje książka, której główną bohaterką ma być Dobrowolska, a autorką publikacji Eliza Florek — dziennikarka, która niegdyś ujawniła jej wielką tajemnicę. Policja liczy, że Florek doprowadzi ich do Dobrowolskiej, która podobno wróciła na stare śmieci, by dokończyć sprawę Marii Karo — matki zamordowanej i zgwałconej dziewczynki. To zlecenie jest dla Julii szczególnie ważne…

Kamienna noc to książka, którą mógłby zekranizować Quentin Tarantino; jej fragmenty mogłaby wyśpiewać Amy Winehouse, ale napisać mogła ją jedynie Gaja Grzegorzewska. Żonglując popowymi motywami, grając konwencją literatury gatunkowej oraz igrając ze znaną jej czytelnikom tematyką tabu, Gaja wyrasta na być może najciekawszą reprezentantkę tzw. literatury środka. Wnikliwa obserwatorka, kąśliwa komentatorka, odważna konstruktorka mostu pomiędzy literaturą gatunkową a literaturą głównego nurtu. Czytelnicza jazda bez trzymanki.

Fragmenty

Strony 105-116:

Rozdział minus dwa
Maj 2015
Patras 

'We were born sick'
You heard them say it
My church offers no absolutes
She tells me 'worship in the bedroom'
The only heaven I'll be sent to
Is when I'm alone with you
I was born sick, but I love it
Tekst: Andrew Hozier-Byrne
Take me to church

            W pewnym miejscu asfalt nagle się kończy i zaczyna się kamienista wąska droga, która wije się po zboczu. Ostre odłamki skał wyskakują spod kół i lecą w przepaść. Nie lubię jeździć z Derekiem. Nie tylko dlatego, że jego zdezelowany samochód klekocze, stęka i zwalnia przy każdej większej stromiźnie, jakby chciał powiedzieć: „Robię to ostatni raz i zdycham”. Samochody reszty ekipy nie są wcale lepsze. Chodzi o to, że Derek nie potrafi naraz prowadzić rozmowy i samochodu. Ma nieprzyjemny zwyczaj puszczania kierownicy, machania rękami i spoglądania na pasażera zamiast na drogę. Zwykle chwyta kierownicę i hamuje dosłownie w ostatnim momencie. Wydaje się równie zaskoczony tym, że udało mu się nie polecieć w dół, jak i tym, że w ogóle znalazł się jednym kołem nad przepaścią. 

No popatrz, koło mi się osunęło — informuje mnie, jakbym sam tego nie zauważył. Próbuje wycofać, ale koła buksują po piachu i kamieniach. Kręci łbem z niedowierzaniem. — Nad samą przepaścią!

No i wiesz, Salis — kontynuuje przerwany temat — rozumiem, że Angelos pracuje tu od lat i że się zna lepiej na kopaniu niż inni robotnicy, ale on uważa, że zna się lepiej niż archeolodzy! Lepiej niż ja. Lepiej niż Marta! Powiedziałem Marcie, że nie chcę go widzieć w moim wykopie. Co z tym kołem?

Może wysiądę — proponuję, bo mam wrażenie, że Derek za chwilę doda gazu i pofruniemy w dal jak Thelma i Louise.

            W tym momencie udaje mu się jednak wycofać samochód.

Trzeba tu jednak uważać, nie? — dokonuje odkrycia, o którym za chwilę już nie pamięta, i znowu zaczyna wymachiwać łapami, i klepać się po czaszce, pokazując, gdzie dostał kawałkiem skały. Kamień wyskoczył Angelosowi spod kilofa, zupełnie przypadkiem, widziało to z pięć osób, Derek jest jednak przekonany, że to był zamach. Pochyla głowę i każe mi macać guza, ale po raz kolejny odmawiam. 

Derek, patrz na drogę, człowieku.

            Sam bym mu teraz chętnie przywalił kamieniem. Normalnie mnie tak nie irytuje. W domu czy w robocie. Są tu znacznie gorsze osoby. Ale droga na wykop to ścieżka strachu. Nikt nie chce z nim jeździć. Powinien jeździć sam, ale zdaniem Marty ktoś musi nad nim czuwać. Najgorsze, że Derek nie pozwala nikomu prowadzić swojego grata, bo to jakaś pamiątka po dziadku. Pozostaje więc nam jedynie zmieniać się i pilnować, aby rozmowa w samochodzie nie była zanadto ekscytująca, bo to ograniczy wymachiwanie rękami i puszczanie kierownicy. Niestety Dereka mało co interesuje poza archeologią, więc gdy rozmowa zbacza na inne tory, szybko nakierowuje ją z powrotem na rajcujący go temat. Archeologia zaś niestety budzi w nim bestię. Nieważne, czy opowiada o problemach z robotnikami, najnowszym wykopalisku, publikacji w fachowym magazynie, zbiorach muzealnych czy romansach między kolegami po fachu. Wszystko to wprowadza go w stan ogromnego podniecenia. 

            Zaczynamy zjeżdżać w dół. Zbliżamy się do miejsca, w którym niewielki strumyk przecina drogę. To jedyny zakątek w okolicy, gdzie widać zieleń, a nie tylko białe skały, żółtą ziemię, wyschnięte badyle traw i skarlałe kłujące szare krzewy. 

Marta twierdzi, że ten zagajnik w korycie rzeczki był miejscem schadzek ludzi, którzy zamieszkiwali naszą mykeńską wioskę. — Derek wskazuje głową wzniesienie, do którego zmierzamy. Ktoś mi już chyba o tym opowiadał. Przejeżdżamy przez strumyk i Derek niespodziewanie szturcha mnie w bok. — Miejsce schadzek…  Wiesz. Mógłbyś tu zabrać żonę. 

Znakomity pomysł.

Trochę się rozerwie — dodaje, jakby mówił o wizycie w nocnym klubie, a nie o potoku z wodą sięgają do kostek i o trzech krzakach na krzyż. Być może jednak rozerwie ją ta anegdota.

            Samochód czołga się znowu pod górę. Zatrzymujemy się w miejscu, gdzie droga robi się szersza i jest na tyle płasko, że powstało tam coś w rodzaju parkingu. Na poboczu stoi już duży van, którym godzinę przed nami przyjechali robotnicy. Patrzę w dół na drogę, którą nadjeżdżają Marta z Julią. Marta parkuje za samochodem Dereka. Czekam, aż wysiądą. W brudnej szybie samochodu odbijają  się promienie ostrego porannego słońca. Przez zapaćkane okno widzę, że one jeszcze o czymś rozmawiają. W końcu wysiadają. Marta woła mnie i wręcza mi wielki plecak. 

Możesz to wziąć?

Jasne.

            Biorę od niej plecak i rzucam szybkie spojrzenie na Julię, która stoi obok samochodu i pije wodę. Patrzy gdzieś w dal, jest blada i ma dziwną minę. Podążam za jej spojrzeniem. Drogą zbliżają się następni. Ody i klecha w jednym aucie, Betty i Trudy w drugim. Julia odwraca wzrok od drogi i spogląda na mnie.

Chodźmy już — mówi.

Nie ma ochoty czekać na baby, które jej nie znoszą, ze wzajemnością zresztą. Betty i Trudy jeżdżą najczęściej razem nie tylko dlatego, że obie są Amerykankami, ale przede wszystkim dlatego, że mogą przez te pół godziny obrobić dupę pozostałym. Jestem przekonany, że skupiają się na Julii, i w sumie trudno je winić. 

            Dziś pod czarnym podkoszulkiem na ramiączkach Julia jak zwykle nie ma stanika, a jej dżinsowe robocze szorty ledwo zakrywają pośladki. Ten widok bardzo mi uprzyjemnia nudną i męczącą drogę na wykop. Ścieżka wije się w górę, między ciernistymi krzakami i ostrymi skałami. Docieramy do najniższego poziomu. Pod rozciągniętym nad wykopem brezentem stoi trzech robotników. Jeden ładuje ziemię na taczki, a dwóch się przypatruje, paląc papierosy. 

Kalimerapozdrawia robotników Julia.

Kalimera, kalimera, Lavija — odpowiadają. Angelos uchyla swój niebieski, kowbojski kapelusz i dorzuca jakąś uwagę po grecku, której ani ja, ani ona nie rozumiemy. Może i dobrze. Idziemy dalej. Odwracam się na chwilę i widzę, że patrzą w ślad za nią z zadowoleniem. Im również oglądanie jej tyłka uprzyjemnia nudną pracę.

            Wspinamy się na kolejny poziom. Myślę o tym, że przed nami jeszcze jeden nieciekawy dzień. Zastanawiam się, co mi się tak nie podobało gdzie indziej i nie mogę sobie przypomnieć. Witamy się z pracującymi tu robotnikami i rzucamy nasze toboły obok jedynego rosnącego w pobliżu rachitycznego drzewka, pod którym stoi brudny plastikowy stół. Ścieżką nadchodzi już reszta ekipy.

 

            Znowu obserwuję monotonną pracę robotników. Rozkopywanie kamienistej gleby, ładowanie ziemi na taczki. Uważne jej przegrzebywanie, żeby przypadkiem nie wyrzucić bezcennego kawałka skorupy wielkości orzeszka. Wywożenie taczek z ziemią i zsypywanie na kupę tuż nad urwiskiem. I od nowa. Jeden rozkopuje. Drugi ładuje. Trzeci rozgrzebuje. Czwarty wywozi i zsypuje. I od nowa. Godzina za godziną. Dzień za dniem. Ich zsynchronizowana, jednostajna praca i powtarzające się sekwencje ruchów usypiają mnie. Ale spać nie wolno. Spanie jest podejrzane. Pewnie żaden archeolog nie usnąłby nad wykopem.

            Idę  więc popatrzeć do innej dziury w nadziei, że może tam będzie się działo coś chociaż odrobinę ciekawszego. Tak by się mogło zdawać z pozoru, bo Ody wydaje z siebie odgłos, jakim faceci zwykle propsują urodę kobiet. Przeciągłe: Uuu. Już się jednak na to nie nabieram. Tego entuzjazmu nie wzbudza ani siedząca na brzegu wykopu Julia, ani żadne ekscytujące wykopalisko. Ody reaguje tak na każdy byle kawałek gówna. Pokazuje Julii odłamek, tym razem krzemienny, który przez chwilę oglądają razem, a potem ona pakuje go do plastikowego wora z tak zwanymi small finds (które między sobą nazywamy ironicznie ciekawostkami), czyli wszystkim tym, co nie jest ceramiką.

Jakieś small finds? — pytam i staram się, by w moim głosie pobrzmiewało zainteresowanie. Nie wiem, czemu jednak zawsze wychodzi mi to jakoś nieszczerze. Jakbym sobie z nich kpił. A na to pozwalam sobie tylko w myślach i gdy jesteśmy sami. Nocą, gdy nakrywamy się prześcieradłem, chichoczemy i opowiadamy sobie, co byśmy najchętniej zrobili z worem ciekawostek. 

Tylko kawałek narzędzia — odpowiada Julia. 

Robi dziury w worze, używając niewielkiego kilofa z trójkątnym ostrzem. Żeby sobie ciekawostki pooddychały i się nie zapociły. Krzemień to moja działka, więc pewnie powinienem coś powiedzieć, okazać jak odłamek mnie jara. Chociaż nie da się go rozłupać ani nic. Wyciągam więc łapę i Julia podaje mi znalezisko. Patrzy z niepokojem, co zrobię. Ale ją zaraz zaskoczę. Spoglądam i mówię przemądrzałym tonem. 

A tak, potępiec wtórny wielokątny.

            Po czym oddaję jej odłamek i odchodzę.

            Kolejnym stałym punktem dnia jest mój rytuał oddawania moczu na samym szczycie naszej góry. Mieszczą się tam pozostałości po najstarszym ze wszystkich wykopie, przy którym Marta pracowała wiele lat temu. Za każdym razem kusi mnie, aby nalać na cokół kolumny albo pozostałość murku. Niepotrzebnie podzieliłem się z Julią tym marzeniem, bo teraz zawsze gdy widzi, że się tam wybieram, patrzy na mnie surowo. Jak nie zapomnę, to mam ze sobą palenie albo już skręconego lolka i sobie go rozpalam. 

            Takie mam tu swoje małe przyjemności. Wracam i zawsze okazuje się, że zupełnie nic mnie nie ominęło, a jak mam szczęście, to właśnie jest pora lunchu. Wtedy cała ekipa i robotnicy wciskają się wtedy pod jedyny na górze, rozłożysty krzak i siadają w jego cieniu na ziemi. Jemy brudnymi łapami, co kto tam sobie przyniósł. Żarcie chrzęści w zębach, ale dawno przestałem zwracać uwagę na ziemię i piasek w posiłku.

            W oddali przez cały dzień słychać dzwonki uwieszone na szyjach kóz należących do farmera mieszkającego na przeciwległym wzniesieniu. Bywa, że stado przełazi przez teren, na którym kopiemy. Wtedy wszyscy wyciągają aparaty i robią kozom zdjęcia. Kozy spoglądają na nas zaskoczone. Meczą, beczą, stukają kopytkami, dzwonią dzwoneczkami i idą dalej. Zazdroszczę im.

            I tak tu żyjemy. Chwilami, gdy stoję w pełnym słońcu, pot ścieka mi po plecach, a na mokrym czole siadają muszki owocówki, mam wrażenie, że zbliżam się do skraju szaleństwa. Że nie dam rady dłużej utrzymać się w roli. Nie tylko nie wykrzeszę już z siebie entuzjazmu dla rzeczy, które mam w dupie, ale po prostu nie uda mi się powstrzymać płynącego z głębi serca ryku cierpienia.

 

            Julia stoi nad wykopem i robi zdjęcia. Poza nami jest tu tylko, robotnik o imieniu Agis. Dwie dziury dalej dokopuje się do następnego poziomu podśpiewując sobie coś smutnego.

Odsuń się — mówi Julia do mnie. — Rzucasz cień.

Wiesz, co myślę?

Nie wiem. Że chcesz naszczać do wykopu? Nasrać do wora z ciekawostkami? Zrobić sobie zdjęcie kutasa?

Świetny pomysł. Daj mi aparat, jak skończysz — mówię i naprawdę planuję to zrobić. Patrzy na mnie z politowaniem i wraca do fotografowania dołu. To taki kąt, to sraki. Kuca, wstaje, włazi na odwróconą taczkę. Nie wiem, czemu zrobiła się taka poważna, skoro to był przecież żart raczej w jej stylu. Wracam do mojego pytania. — O coś innego mi chodziło. Coś, co właśnie odkryłem.

No co?

Ciebie to interesuje.

Co?

To — wskazuję wykop, czego ona nawet nie zauważa, bo pochyla się, aby uwiecznić kawałek glinianego ucha wystający ze ściany.

Co?

To. Te dziury w ziemi. Ta robota. Chcesz być archeologiem. To twoje skryte marzenie.

            Przerywa pracę i wstaje.

Po prostu dobrze gram swoją rolę.— podaje mi aparat. — Masz zrób zdjęcie kutasa. Tylko, żeby Agis nie widział. Będą niezłe jaja wieczorem, jak Derek zacznie zrzucać fotki. 

            Naraz delikatnie przekrzywia głowę i nasłuchuje. Kurwa, jaka ona jest czujna. Baby to mają podzielność uwagi. Ja skupiam się na jednej rzeczy, w tym wypadku na tej jałowej dyskusji. Tymczasem ona coś dostrzega.

Klecha tu idzie — mruczy.

            Automatycznie włażę w rolę i przechodzę na język litewski. 

is patiekalas yra Spjaudyklė — mówię, pokazując spory kawał naczynia wystający z klepiska.

            Nikt mnie niestety nie szkolił do roli tajnego agenta, więc zamiast „to naczynie wygląda wspaniale” mówię „to naczynie to spluwaczka”, co nie ma żadnego sensu, ale nie ma też znaczenia, jeśli założymy, że kleryk nie zna litewskiego. Tak właśnie najprawdopodobniej jest, ale ostatnio niczego nie biorę za pewnik.

Šis patiekalas atrodo puikiai — poprawiam się. 

Tai gali būti Spjaudyklė — śmieje się Julia, podejmując temat spluwaczki i jak zwykle ratując dzień.

            Uśmiecha się do księżula, który staje obok nas. Zaczyna  tłumaczyć mu na angielski, co właśnie powiedziałem.

Mój mąż uważa, że to spluwaczka. A przecież widać, że najprawdopodobniej był to garnek, w którym gotowano posiłki dla całej rodziny — chichocze, a ten to chyba kupuje, więc ona kontynuuje  zalotnie  — Nie uważa ksiądz, że facet archeolog powinien lepiej się znać na garach niż przeciętny facet .

To nie moja specjalizacja — tłumaczę się niczym mąż idiota żony kretynki. I dodaję — Połupałby człowiek krzemienia, a tu nic.

Ma pan pecha, że na tym poziomie krzemienia tyle co nic. — Klecha zerka na mnie. — Przynajmniej w krzyżu pana nie łupie.

            Teraz śmiejemy się wszyscy. Czuję się jak aktor, a zarazem widz średnio udanej farsy. 

            Z niższego poziomu dobiegają jakieś wrzaski w języku greckim. Idziemy na brzeg skarpy popatrzeć co się dzieje. W wykopie stoją Derek i Angelos i wydzierają się na siebie. Derek zna może dziesięć greckich słów, ale najwyraźniej zna te, co trzeba, bo japa mu się nie zamyka. Reszta robotników stoi poza wykopem i tak jak my ogląda widowisko. Pytam Agisa, który zna trochę angielski, o co chodzi.

Angelos zły. Nic ciekawego w… — Tu Agis pokazuje wyschniętą glebę pod nogami. — Mówi, że głupi. Wszyscy głupi.

Angelos jest niezadowolony, bo nie wykopaliśmy nic interesującego? — pytam.

Tak — potwierdza Agis. — Złe miejsce.

 

Mogę tu stać? — pyta Ody.

To podłoga, służy to stania — odpowiada pobłażliwie Marta.

 Wszyscy się śmieją. Otwieram oczy i okazuje się, że się znowu zdrzemnąłem na taborecie. Widzę, że towarzystwo gromadzi się przy jednym z wykopów. Wygląda na to, że trafili na coś ciekawego. To znaczy na coś ciekawego w ich pojęciu. Julia odwraca się do mnie.

Chodź, zobacz.

            Idę, bo co mam zrobić. Wciskam się pomiędzy Julię a wielebnego Hansa, odpychając go trochę.

O, przepraszam — mówię i staję tak, aby mu zasłaniać. Ach, te małe przyjemności!

            W dole kuca Ody. Delikatnie odgarnia małym kilofem ziemię wokół czegoś, co początkowo biorę za kolejną skorupę. Chwilę później zauważam jednak to, co reszta widzi od dawna i czym się tak podnieca. To czaszka.

Znaleźliśmy miejsce pochówku — oznajmia Trudy podniosłym tonem. Myślałby kto, że oto odkrycie na miarę grobowca Tutenchamona.

No w końcu! — wołam radośnie. I znowu wydaje mi się, że nie brzmi to szczerze. Trudy rzuca mi mało przyjazne spojrzenie i krzywi się pod wąsem. Ciekawe, czy Angelos jest usatysfakcjonowany w końcu tym nowym znaleziskiem. Nie widzę go nigdzie. Trącam Dereka w plecy. — Gdzie Angelos?

Nie mów mi o tym bucu — burczy. — Marta go zwolniła.

 

            Niestety przez to odkrycie siedzimy na wykopie do wieczora. Grób trzeba rozpracować. Też się do tego przykładam, żeby było szybciej, bo oni strasznie się z tym cackają. Niestety Marta szybko odbiera mi narzędzia. Podobno właśnie trzeba się cackać, natomiast ja ryję w ziemi jak pies za kością.

Po prostu strasznie jestem ciekaw — tak się tłumaczę. 

Niecierpliwy jak każdy chłop — dodaje Julia i klepie mnie pobłażliwie po spoconym grzbiecie. Betty i Hans śmieją się. A ja się odsuwam. Chce mi się wyć. Wyć! Wiem, że spędzę tu jeszcze co najmniej jedną wieczność. Mam ochotę położyć się obok trucheł w wykopie i zdechnąć. 

            W osiem godzin udaje się odsłonić grobowiec w całości. To chyba jakiś nowy rekord. W mogile spoczywają trzy szkielety. Dwóch kobiet i mężczyzny. Tak twierdzi Derek, który studiował też antropologię. Archeolodzy robią truchłom około setki zdjęć, czterema różnymi aparatami, a także swoimi komórkami. 

            Wszyscy są tak podekscytowani, że najchętniej zostaliby tu całą noc. Zbieramy się dopiero, gdy słońce zaczyna zachodzić i to tylko dlatego, że jest duże prawdopodobieństwo, że w ciemnościach i po tak ekscytującym dniu Derek stoczy się z samochodem z urwiska. Od razu zaznaczam, że z nim nie jadę. Marta zgadza się mnie zastąpić, jeśli ja poprowadzę jej samochód. Pojechałbym nawet na kozie, byle daleko stąd i byle nie z Derekiem. Dzięki temu wracamy z Julią sami. Wsiadamy a ona zaczyna coś mówić o odkopanych szkieletach. Od razu jej przerywam:

Jeszcze słowo i skręcę w przepaść.

Ale przyznasz, że to dosyć ciekawe na tle tego, co do tej pory znaleźliśmy.

Strasznie obniżyłaś swoje standardy.

            Nie mówi już nic więcej o trupach, ale podejrzewam, że o nich myśli. Czuję się nagle osamotniony w swojej niechęci do tego wszystkiego. Gdzie się podziała ta ignorantka, z którą opuszczałem kraj? Co robi na jej miejscu ten wkurwiający kujon? 

            Przejeżdżamy przez strumyk, a ja przypominam sobie o słowach Dereka.

Zasugerował, że powinienem cię zabrać w te krzaki na schadzkę.

Tak powiedział?

Tak. 

Dokładnie tak powiedział?

Tak. Chcesz?

Nie — mówi ostro i odwraca głowę w kierunku otwartego okna. 

W bocznym lusterku widzę jej twarz. Jest zirytowana.

Powiązane artykuły

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Cykl: Julia Dobrowolska (tom 5)
kryminał, sensacja, thriller
508 str. / 8 godz. 28 min.
Data wydania: 2014-08-28
Data 1. wyd. pol.: 2014-08-28
Liczba stron: 508
Język: polski
ISBN: 9788308053751

Opis

Intelektualista o patologicznej przeszłości i kobieta, która wolałaby zapomnieć o tym, co kiedyś się wydarzyło. Nowy „władca” osiedla oraz seryjny morderca, który postąpił o krok za daleko. Wszyscy uwikłani w śledztwo, które szybko staje się polowaniem, prowadzącym do najbardziej ponurych części miasta i najmroczniejszych zakamarków ludzkiej psychiki.

Kiedy Profesor powraca w rodzinne strony, nie zamierza ponownie wchodzić do bandyckiego półświatka, z którego wyrwał się dwa lata wcześniej. Przekroczona trzydziestka, nowe lokum, trochę kasy i odzyskany samochód wydają się dobrym punktem wyjścia, by zacząć od początku. Miasto również jest dużo spokojniejsze niż przed jego ucieczką, kiedy na czele osiedla stał sadystyczny Król. Atmosfery nie jest w stanie zmącić nawet pojawienie się trzynastoletniej prostytutki, która — nie wiadomo kiedy — wprowadziła się do jego mieszkania oraz coraz liczniej docierające informacje o brutalnie zarzynanych ofiarach seryjnego mordercy. Gdy jednak znika Sophie — żona Opiekuna, nowego administratora osiedla — bandycka przeszłość Profesora szybko daje o sobie znać. Podobnie jak widmo byłej kochanki, z którą łączą go także więzy rodzinne… Wspólnie rozpoczynają poszukiwania, od których zależy również ich życie.

Betonowy pałac to najodważniejsza powieść w dorobku laureatki Nagrody Wielkiego Kalibru, łącząca w sobie elementy kryminału, powieści detektywistycznej i thrillera psychologicznego. Książka, w której świetnie skonstruowana fabuła, konsekwentnie zawiązana intryga i głęboka psychologizacja postaci łączą się z brutalnością świata oraz językiem ostrym jak maczeta. Grzegorzewska — od dziś najgorętsze nazwisko polskiego kryminału.

Fragmenty

Strony 16-22

Zamelinowałem się w dosyć podłym hotelu niedaleko dworca, w samym środku kurewskiego szlaku. Załatwiałem właśnie formalności, gdy drzwi otwarły się z żałosnym skrzypnięciem i ujrzałem swojski obrazek: podstarzała prostytutka, dzielna weteranka z ulicy Długiej, prowadziła smutnego klienta.

– Poranna zmiana, pani Ewuniu? – zagadnął nadgryzioną zębem czasu ladacznicę recepcjonista o ospowatej twarzy. Widok pani Ewuni wyraźnie go ożywił i uradował.

Wysłużona kokota z sennym uśmiechem przysunęła się do kontuaru i oparła o niego wątłym ciałem. Miała zamglone spojrzenie i ciężkie perłowe powieki. Tusz kruszył się i opadał z rzęs na zapadnięte policzki. Zapomniała o kliencie, który chciał się stać bardzo malutki, najlepiej niewidzialny i udawać, że wcale nie planował kupić godzinki cielesnej miłości. Pani Ewunia i recepcjonista zapraszali się na kawki, herbatki, likierki, eklerki, kukułki oraz rurki z kremem. Świergotali radośnie jak dwie ptaszyny w karmniku. Klient na przemian pąsowiał i bladł. Zacierał nerwowo miękkie, spotniałe dłonie. Recepcjonista oddał mi paszport, nawet na mnie nie patrząc, i dalej zalecał się do łasej na komplementy damy. Zapomniany facet nie wiedział, co zrobić z rękami. Nie miał papierosa ani komórki, którą mógłby wyjąć i udawać, że pisze esemesa, by jakoś usprawiedliwić swoją bezczynność i oczekiwanie. I nagle poczułem, że ogarnia mnie niepokój. Szybko zlokalizowałem jego źródło. To właśnie ten żałosny człowieczek pod ścianą nie dawał mi spokoju. Niski, łysiejący, niepozorny frajerzyna zaciskał nerwowo pięści. Na jego czole perliły się krople potu.

Minąłem go i podszedłem do windy. Wezwałem ją, ale nadal obserwowałem faceta. Nie miał odwagi zawołać kobiety. Wstydził się. Wstydził się jak jasny gwint! Przyjechała winda. Otworzyłem drzwi i zwróciłem się do towarzystwa:

– Jadą państwo?

Prostytutka dopiero teraz mnie zauważyła. I nareszcie przypomniała sobie o swoim kliencie i o tym, po co tu właściwie przyszła.

– A tak, czymaj, chłopcze, windę.

Taki ze mnie chłopiec jak z niej dziewica, ale była starą, spracowaną kurwą, więc wybaczyłem jej tego chłopca. Wsiedliśmy. Ruszyliśmy. Dziwka zamyślona, nagle tajemnicza, pogrążona w swoim świecie, do którego wstępu nie dało się kupić. Frajer sfrustrowany i upokorzony tak bardzo, że pewnie z każdym piętrem miękła mu faja. I ja coraz bardziej niespokojny i rozstrojony. Widać, tak odwykłem od ludzkiego syfu na Morzach Południowych, że mnie to wszystko jakoś ruszało. Patrzyłem na tego niepozornego gostka i nie miałem żadnych wątpliwości. Byłem pewien, że on jej przypierdoli. Przypierdoli jej jak nic. I wcale mi nie było z tą myślą dobrze.

Wysiedliśmy wszyscy na tym samym piętrze. Oni poszli w lewo, ja w prawo. Otworzyłem drzwi i stałem tak chwilę, oceniając pokój, chociaż niespecjalnie było na co patrzeć. Łóżko z obłupanej sklejki z wygniecionym pośrodku materacem. Nocna szafka z lampką o brudnym abażurze. Szafa dla odmiany antyczna chyba i wcale niebrzydka. Stół zupełnie zwyczajny, krzesła dwa, każde z innego kompletu. Wyjrzałem przez okno. Widok taki sam pewnie od stu lat, na zaniedbane, brudne podwórko i zaniedbane, brudne dzieci-śmieci.

Wszedłem do małej, ubogiej i przeciętnie brzydkiej łazienki. Umyłem ręce i opłukałem twarz. Spojrzałem w zaśniedziałe lustro, konstatując z rozbawieniem, że zaczynam zachowywać się jak bohater jakiegoś filmu noir! Przechadzam się, rozglądam, zaglądam. Przeglądam w lustrze. Mam różne refleksje.

Moja twarz była jak ten hotelowy pokój – nie było na co patrzeć. Typ gęby, którą w literaturze opisuje się zwykle jako interesującą lub przykuwającą uwagę. I która nigdy nie należy do głównego bohatera, tylko albo do jego głupawego przyjaciela żartownisia, albo do rzezimieszka o ksywie Johnny Krzywus. W każdym razie do kogoś, kto ginie po trzech czwartych książki, żegnany słabym tekstem swojego zabójcy. Ogorzała morda z jasną brodą rozbitka, złamany nos, niebieskie oczy, porządnie wypłukane przez ocean. I spłowiałe prawie do białości, od dwóch lat nieścinane włosy. Sięgały teraz ramion, upodabniając mnie do Kurta Cobaina albo kogoś w tym guście. Będę musiał je obciąć, jeśli nie chcę przykrej przygody już na początku tej wycieczki po najciekawszych zakątkach magicznego Krakowa. Miasta żuli i żuląt polskich.

Odlałem się, paląc szluga i nucąc przez zaciśnięte zęby Que sera, sera, chociaż nigdy nie przepadałem za przaśną urodą Doris Day. Wyszedłem z łazienki, tym razem olewając mycie rąk. Bo bez przesady. Nie jestem jakimś pedałem, żeby tak ciągle myć ręce. Walnąłem się na wyro. Paliłem, strzepując popiół na podłogę. Prawie zapomniałem o prostytutce Ewie i jej kliencie. To nie była moja sprawa. I przecież obiecałem sobie, opuszczając Kraków dwa lata temu, że koniec z przemocą. Poza tym mogłem źle osądzić sytuację.

Wiedziałem jednak, że się nie mylę. Pierdolnie jej! Pierdolnie jej mocno! Wybije jej zęby, złamie nos. Jej ciało przestanie być tak rentowne. Klienci odejdą, ceny polecą w dół. Zacznie brakować na to, co pozwalało zachować resztki człowieczeństwa. Zostaną alkohol, kompot i ulica, która w końcu pożre Makową Panienkę i wypluje któregoś dnia w jakimś zapuszczonym zaułku. Pewnie znajdą ją dopiero po dłuższym czasie. I patrząc na jej ciało, trudno będzie uwierzyć, że była kiedyś człowiekiem.

Wstałem i zgasiłem niedopałek o parapet okna. Wyszedłem na korytarz. Nie wiedziałem, który pokój wynajęła. Zaufałem instynktowi. Przystanąłem, wsłuchując się w odgłosy hotelu. Dotarł do mnie stłumiony dźwięk, coś jak szloch zranionej sarenki.

Nacisnąłem klamkę. Drzwi były otwarte. Wszedłem. Kobieta leżała skulona i naga w rogu łóżka. Było za późno, by uratować jej nos, który groteskowo przekrzywiony, jakby namalował go Picasso, stykał się z jej zakrwawionym policzkiem. Nadal mogłem jednak uratować jej zęby. Klient stał nad nią wśród rozgrzebanej pościeli w jednej skarpetce, z własnym paskiem w dłoni. Brak paska powodował, że spodnie co rusz mu opadały z zadka, a on je podciągał, co może w innej sytuacji byłoby i zabawne, jeśli ktoś lubi ten rodzaj humoru. Ale ja jakoś nie poczułem się rozbawiony. Gość odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mnie. Po czerwonej, zgrzanej twarzy spływały mu grube krople potu. Szkoda mi było marnować słów na tę żałosną kreaturę. Odebrałem mu pasek jak zabawkę dziecku. Popatrzył zdziwiony na swoje puste dłonie i wtedy chyba w końcu dotarło do jego zakutego łba, że już za chwilę będzie miał poważne kłopoty. Zdzieliłem go pasem w ryj. Sprzączka przeorała mu czoło, nos i policzek, zdzierając skórę i gruchocząc kość nosa. Otworzył usta, by wrzasnąć, ale wpakowałem mu w rozwartą gębę jego własną, dziurawą skarpetę frotté. Potem złapałem go za wszarz i pociągnąłem w kąt pokoju. Kulił się tak samo jak przed chwilą Ewa, która teraz siedziała na łóżku, trzymając się za nos i obserwując z zainteresowaniem mój mały show; nie przejmowała się, że jest zupełnie naga. Widok jej mocno przejrzałych, wyschniętych piersi nie był tym, czym miałem ochotę się napawać. Tłukłem więc piździelca, aby na nią nie patrzeć. W końcu go puściłem. Zwalił się na ziemię jak worek ziemniaków.

– Przyjemna odmiana, co? – spytałem kobietę, która gniewnymi ruchami zakładała na siebie kolejne części lichej garderoby. Śliskie cieliste rajstopy, czerwoną lateksową spódnicę, która wyglądała jak cerata na stole, czerwony stanik i czarną koronkową bluzkę. Najpewniej jej przyodziewek miał być seksowny i kuszący, ale był tylko smutny.

– Moja torebka – zażądała.

Podałem jej popękaną, lakierowaną, czerwoną torbę, a ona podeszła do swojego oprawcy i zdrowo przywaliła mu nią w głowę. Nawet bez specjalnej złości. Jakby wykonywała rutynową czynność.

– Kopnij go, kobieto, poczujesz się lepiej – poddałem pomysł.

Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się niespodziewanie. Pomyślałem, że kiedyś musiała być całkiem ładna. Wymierzyła gnojowi kopa szpicem swojego kozaka ze skaju. Z lakierowanego skaju, ma się rozumieć.

– No, dzięki – mruknęła. Stała pośrodku pokoju, a jej dłoń znowu powędrowała do przekrzywionego nosa. Nigdy nie lubiłem Picassa.

– Pani należy się chyba małe zadośćuczynienie, kłapouszku – powiedziałem do nieuczciwego klienta, nachylając się do jego naderwanego ucha. Ten jęknął jedynie w odpowiedzi, a ja pogmerałem w kieszeni jego sfatygowanej, wyświeconej marynarki. Wysupłałem cienki, obleśny portfelik. Trzeba było załatwić wszystko jak należy. Najpierw obejrzałem sobie dowód.

– Janusz Sułek, ulica Śliczna – odczytałem na głos. Obróciłem dowód w palcach, po czym wsunąłem go do kieszeni. – Zabieram to, świński ryju, niech ci brak dokumentu dotkliwie przypomina, że wiem, gdzie mieszkasz, i chociaż nie jestem ostatnio w nastroju wizytowym, to zrobię ten wyjątek dla ciebie, jeśli dowiem się, że się szwendasz po okolicy. Znamy się już trochę, więc chyba nie muszę ci dodatkowo przypominać, że wizyta na psiarni byłaby najgłupszym pomysłem, jaki mógłby wykiełkować w tym twoim pustym łbie. Zauważ, że nie wezwałem pyt, gdy tłukłeś tę panią. Zastanawiasz się pewnie, czemu. Otóż powiem ci. Policję bowiem darzę jeszcze mniejszą estymą niż takich jak ty damskich bokserów, kmiocie.

Nie wiem, po co się tak rozgadałem. Chyba dawno nie miałem do kogo paszczy otworzyć. Nie wiem nawet, czy mnie słuchał, wyglądał, jakby już całkiem zgłupiał. Popłakiwał z cicha i chyba zmoczył się w gacie. Ewa potwierdziła moje podejrzenia, nachylając się nad nim i wybuchając skrzekliwym, ochrypłym od miliona papierosów śmiechem.

– Co za ciul, zlał się jak bobasek w majty.

Ja tymczasem opróżniłem portfel bobaska. Siedem stów. Sporo jak na takiego gołodupca. Może jakaś wypłata albo premia. Dałem wszystko Ewie, która nacieszywszy oczy widokiem zaszczanego Janusza Sułka, usiadła na łóżku. Zapaliła taniego, śmierdzącego papierosa. Paliła z hardą miną zubożałej arystokratki, jak jakaś Scarlett O’Hara, która przysiada na resztkach swojej ojcowizny. Tyle że zamiast garści ziemi Ewa trzymała w ręku swój krwawiący nos.

– Masz jakąś kartkę, kobito? Zobaczysz, jeszcze pokażesz na dzielnicy ładną buźkę.

Obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem, ale pogrzebała w torebce i wyjęła z niej notesik, calutki w baraszkujące kotki. Otworzyłem na czystej stronie, zapisałem namiary i oddałem jej notes. Przeczytała, poruszając wargami. Potem zerknęła na mnie, nadal nieufnie, jakbym jej podał adres, pod którym ma odebrać Sokoła Maltańskiego.

– Niech się pani nie martwi, panno O’Shaughnessy! – zażartowałem, ale po jej minie wywnioskowałem, że mogę sobie ten żart w dupę wsadzić. – Idź pod ten adres – wyjaśniłem, już nie siląc się na głupie dowcipy. – Uprzedzam, że to nie jest gabinet, który można znaleźć w „Panoramie Firm”, więc nie spodziewaj się nie wiadomo czego. Ale będzie coś w rodzaju recepcji i ktoś w rodzaju recepcjonistki, polerującej paznokcie. Powiedz, że jesteś umówiona z doktorem Judymem. Jak panna zobaczy twoją facjatę, nie będzie zadawała zbędnych pytań, tylko pójdzie po doktora. Gdy zjawi się doktor, nie zdziw się i na boga nie zaśmiej, bo jest nieco przewrażliwiony na punkcie swojej aparycji. Szczeniak wygląda na piętnaście lat, ale niech cię jego wygląd nie zmyli. Ma spore doświadczenie na polu walki. I jak mówię na polu walki, to właśnie to mam na myśli. I nie jest to żadna metafora. Kiedy Judym poprosi cię do gabinetu, przypomnisz mu, że wisi Profesorowi przysługę i właśnie ma okazję się zrewanżować.

Powiązane artykuły

Back to top
Close Offcanvas Sidebar