Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Cykl: Julia Dobrowolska (tom 5)
kryminał, sensacja, thriller
508 str. / 8 godz. 28 min.
Data wydania: 2014-08-28
Data 1. wyd. pol.: 2014-08-28
Liczba stron: 508
Język: polski
ISBN: 9788308053751

Opis

Intelektualista o patologicznej przeszłości i kobieta, która wolałaby zapomnieć o tym, co kiedyś się wydarzyło. Nowy „władca” osiedla oraz seryjny morderca, który postąpił o krok za daleko. Wszyscy uwikłani w śledztwo, które szybko staje się polowaniem, prowadzącym do najbardziej ponurych części miasta i najmroczniejszych zakamarków ludzkiej psychiki.

Kiedy Profesor powraca w rodzinne strony, nie zamierza ponownie wchodzić do bandyckiego półświatka, z którego wyrwał się dwa lata wcześniej. Przekroczona trzydziestka, nowe lokum, trochę kasy i odzyskany samochód wydają się dobrym punktem wyjścia, by zacząć od początku. Miasto również jest dużo spokojniejsze niż przed jego ucieczką, kiedy na czele osiedla stał sadystyczny Król. Atmosfery nie jest w stanie zmącić nawet pojawienie się trzynastoletniej prostytutki, która — nie wiadomo kiedy — wprowadziła się do jego mieszkania oraz coraz liczniej docierające informacje o brutalnie zarzynanych ofiarach seryjnego mordercy. Gdy jednak znika Sophie — żona Opiekuna, nowego administratora osiedla — bandycka przeszłość Profesora szybko daje o sobie znać. Podobnie jak widmo byłej kochanki, z którą łączą go także więzy rodzinne… Wspólnie rozpoczynają poszukiwania, od których zależy również ich życie.

Betonowy pałac to najodważniejsza powieść w dorobku laureatki Nagrody Wielkiego Kalibru, łącząca w sobie elementy kryminału, powieści detektywistycznej i thrillera psychologicznego. Książka, w której świetnie skonstruowana fabuła, konsekwentnie zawiązana intryga i głęboka psychologizacja postaci łączą się z brutalnością świata oraz językiem ostrym jak maczeta. Grzegorzewska — od dziś najgorętsze nazwisko polskiego kryminału.

Fragmenty

Strony 16-22

Zamelinowałem się w dosyć podłym hotelu niedaleko dworca, w samym środku kurewskiego szlaku. Załatwiałem właśnie formalności, gdy drzwi otwarły się z żałosnym skrzypnięciem i ujrzałem swojski obrazek: podstarzała prostytutka, dzielna weteranka z ulicy Długiej, prowadziła smutnego klienta.

– Poranna zmiana, pani Ewuniu? – zagadnął nadgryzioną zębem czasu ladacznicę recepcjonista o ospowatej twarzy. Widok pani Ewuni wyraźnie go ożywił i uradował.

Wysłużona kokota z sennym uśmiechem przysunęła się do kontuaru i oparła o niego wątłym ciałem. Miała zamglone spojrzenie i ciężkie perłowe powieki. Tusz kruszył się i opadał z rzęs na zapadnięte policzki. Zapomniała o kliencie, który chciał się stać bardzo malutki, najlepiej niewidzialny i udawać, że wcale nie planował kupić godzinki cielesnej miłości. Pani Ewunia i recepcjonista zapraszali się na kawki, herbatki, likierki, eklerki, kukułki oraz rurki z kremem. Świergotali radośnie jak dwie ptaszyny w karmniku. Klient na przemian pąsowiał i bladł. Zacierał nerwowo miękkie, spotniałe dłonie. Recepcjonista oddał mi paszport, nawet na mnie nie patrząc, i dalej zalecał się do łasej na komplementy damy. Zapomniany facet nie wiedział, co zrobić z rękami. Nie miał papierosa ani komórki, którą mógłby wyjąć i udawać, że pisze esemesa, by jakoś usprawiedliwić swoją bezczynność i oczekiwanie. I nagle poczułem, że ogarnia mnie niepokój. Szybko zlokalizowałem jego źródło. To właśnie ten żałosny człowieczek pod ścianą nie dawał mi spokoju. Niski, łysiejący, niepozorny frajerzyna zaciskał nerwowo pięści. Na jego czole perliły się krople potu.

Minąłem go i podszedłem do windy. Wezwałem ją, ale nadal obserwowałem faceta. Nie miał odwagi zawołać kobiety. Wstydził się. Wstydził się jak jasny gwint! Przyjechała winda. Otworzyłem drzwi i zwróciłem się do towarzystwa:

– Jadą państwo?

Prostytutka dopiero teraz mnie zauważyła. I nareszcie przypomniała sobie o swoim kliencie i o tym, po co tu właściwie przyszła.

– A tak, czymaj, chłopcze, windę.

Taki ze mnie chłopiec jak z niej dziewica, ale była starą, spracowaną kurwą, więc wybaczyłem jej tego chłopca. Wsiedliśmy. Ruszyliśmy. Dziwka zamyślona, nagle tajemnicza, pogrążona w swoim świecie, do którego wstępu nie dało się kupić. Frajer sfrustrowany i upokorzony tak bardzo, że pewnie z każdym piętrem miękła mu faja. I ja coraz bardziej niespokojny i rozstrojony. Widać, tak odwykłem od ludzkiego syfu na Morzach Południowych, że mnie to wszystko jakoś ruszało. Patrzyłem na tego niepozornego gostka i nie miałem żadnych wątpliwości. Byłem pewien, że on jej przypierdoli. Przypierdoli jej jak nic. I wcale mi nie było z tą myślą dobrze.

Wysiedliśmy wszyscy na tym samym piętrze. Oni poszli w lewo, ja w prawo. Otworzyłem drzwi i stałem tak chwilę, oceniając pokój, chociaż niespecjalnie było na co patrzeć. Łóżko z obłupanej sklejki z wygniecionym pośrodku materacem. Nocna szafka z lampką o brudnym abażurze. Szafa dla odmiany antyczna chyba i wcale niebrzydka. Stół zupełnie zwyczajny, krzesła dwa, każde z innego kompletu. Wyjrzałem przez okno. Widok taki sam pewnie od stu lat, na zaniedbane, brudne podwórko i zaniedbane, brudne dzieci-śmieci.

Wszedłem do małej, ubogiej i przeciętnie brzydkiej łazienki. Umyłem ręce i opłukałem twarz. Spojrzałem w zaśniedziałe lustro, konstatując z rozbawieniem, że zaczynam zachowywać się jak bohater jakiegoś filmu noir! Przechadzam się, rozglądam, zaglądam. Przeglądam w lustrze. Mam różne refleksje.

Moja twarz była jak ten hotelowy pokój – nie było na co patrzeć. Typ gęby, którą w literaturze opisuje się zwykle jako interesującą lub przykuwającą uwagę. I która nigdy nie należy do głównego bohatera, tylko albo do jego głupawego przyjaciela żartownisia, albo do rzezimieszka o ksywie Johnny Krzywus. W każdym razie do kogoś, kto ginie po trzech czwartych książki, żegnany słabym tekstem swojego zabójcy. Ogorzała morda z jasną brodą rozbitka, złamany nos, niebieskie oczy, porządnie wypłukane przez ocean. I spłowiałe prawie do białości, od dwóch lat nieścinane włosy. Sięgały teraz ramion, upodabniając mnie do Kurta Cobaina albo kogoś w tym guście. Będę musiał je obciąć, jeśli nie chcę przykrej przygody już na początku tej wycieczki po najciekawszych zakątkach magicznego Krakowa. Miasta żuli i żuląt polskich.

Odlałem się, paląc szluga i nucąc przez zaciśnięte zęby Que sera, sera, chociaż nigdy nie przepadałem za przaśną urodą Doris Day. Wyszedłem z łazienki, tym razem olewając mycie rąk. Bo bez przesady. Nie jestem jakimś pedałem, żeby tak ciągle myć ręce. Walnąłem się na wyro. Paliłem, strzepując popiół na podłogę. Prawie zapomniałem o prostytutce Ewie i jej kliencie. To nie była moja sprawa. I przecież obiecałem sobie, opuszczając Kraków dwa lata temu, że koniec z przemocą. Poza tym mogłem źle osądzić sytuację.

Wiedziałem jednak, że się nie mylę. Pierdolnie jej! Pierdolnie jej mocno! Wybije jej zęby, złamie nos. Jej ciało przestanie być tak rentowne. Klienci odejdą, ceny polecą w dół. Zacznie brakować na to, co pozwalało zachować resztki człowieczeństwa. Zostaną alkohol, kompot i ulica, która w końcu pożre Makową Panienkę i wypluje któregoś dnia w jakimś zapuszczonym zaułku. Pewnie znajdą ją dopiero po dłuższym czasie. I patrząc na jej ciało, trudno będzie uwierzyć, że była kiedyś człowiekiem.

Wstałem i zgasiłem niedopałek o parapet okna. Wyszedłem na korytarz. Nie wiedziałem, który pokój wynajęła. Zaufałem instynktowi. Przystanąłem, wsłuchując się w odgłosy hotelu. Dotarł do mnie stłumiony dźwięk, coś jak szloch zranionej sarenki.

Nacisnąłem klamkę. Drzwi były otwarte. Wszedłem. Kobieta leżała skulona i naga w rogu łóżka. Było za późno, by uratować jej nos, który groteskowo przekrzywiony, jakby namalował go Picasso, stykał się z jej zakrwawionym policzkiem. Nadal mogłem jednak uratować jej zęby. Klient stał nad nią wśród rozgrzebanej pościeli w jednej skarpetce, z własnym paskiem w dłoni. Brak paska powodował, że spodnie co rusz mu opadały z zadka, a on je podciągał, co może w innej sytuacji byłoby i zabawne, jeśli ktoś lubi ten rodzaj humoru. Ale ja jakoś nie poczułem się rozbawiony. Gość odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mnie. Po czerwonej, zgrzanej twarzy spływały mu grube krople potu. Szkoda mi było marnować słów na tę żałosną kreaturę. Odebrałem mu pasek jak zabawkę dziecku. Popatrzył zdziwiony na swoje puste dłonie i wtedy chyba w końcu dotarło do jego zakutego łba, że już za chwilę będzie miał poważne kłopoty. Zdzieliłem go pasem w ryj. Sprzączka przeorała mu czoło, nos i policzek, zdzierając skórę i gruchocząc kość nosa. Otworzył usta, by wrzasnąć, ale wpakowałem mu w rozwartą gębę jego własną, dziurawą skarpetę frotté. Potem złapałem go za wszarz i pociągnąłem w kąt pokoju. Kulił się tak samo jak przed chwilą Ewa, która teraz siedziała na łóżku, trzymając się za nos i obserwując z zainteresowaniem mój mały show; nie przejmowała się, że jest zupełnie naga. Widok jej mocno przejrzałych, wyschniętych piersi nie był tym, czym miałem ochotę się napawać. Tłukłem więc piździelca, aby na nią nie patrzeć. W końcu go puściłem. Zwalił się na ziemię jak worek ziemniaków.

– Przyjemna odmiana, co? – spytałem kobietę, która gniewnymi ruchami zakładała na siebie kolejne części lichej garderoby. Śliskie cieliste rajstopy, czerwoną lateksową spódnicę, która wyglądała jak cerata na stole, czerwony stanik i czarną koronkową bluzkę. Najpewniej jej przyodziewek miał być seksowny i kuszący, ale był tylko smutny.

– Moja torebka – zażądała.

Podałem jej popękaną, lakierowaną, czerwoną torbę, a ona podeszła do swojego oprawcy i zdrowo przywaliła mu nią w głowę. Nawet bez specjalnej złości. Jakby wykonywała rutynową czynność.

– Kopnij go, kobieto, poczujesz się lepiej – poddałem pomysł.

Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się niespodziewanie. Pomyślałem, że kiedyś musiała być całkiem ładna. Wymierzyła gnojowi kopa szpicem swojego kozaka ze skaju. Z lakierowanego skaju, ma się rozumieć.

– No, dzięki – mruknęła. Stała pośrodku pokoju, a jej dłoń znowu powędrowała do przekrzywionego nosa. Nigdy nie lubiłem Picassa.

– Pani należy się chyba małe zadośćuczynienie, kłapouszku – powiedziałem do nieuczciwego klienta, nachylając się do jego naderwanego ucha. Ten jęknął jedynie w odpowiedzi, a ja pogmerałem w kieszeni jego sfatygowanej, wyświeconej marynarki. Wysupłałem cienki, obleśny portfelik. Trzeba było załatwić wszystko jak należy. Najpierw obejrzałem sobie dowód.

– Janusz Sułek, ulica Śliczna – odczytałem na głos. Obróciłem dowód w palcach, po czym wsunąłem go do kieszeni. – Zabieram to, świński ryju, niech ci brak dokumentu dotkliwie przypomina, że wiem, gdzie mieszkasz, i chociaż nie jestem ostatnio w nastroju wizytowym, to zrobię ten wyjątek dla ciebie, jeśli dowiem się, że się szwendasz po okolicy. Znamy się już trochę, więc chyba nie muszę ci dodatkowo przypominać, że wizyta na psiarni byłaby najgłupszym pomysłem, jaki mógłby wykiełkować w tym twoim pustym łbie. Zauważ, że nie wezwałem pyt, gdy tłukłeś tę panią. Zastanawiasz się pewnie, czemu. Otóż powiem ci. Policję bowiem darzę jeszcze mniejszą estymą niż takich jak ty damskich bokserów, kmiocie.

Nie wiem, po co się tak rozgadałem. Chyba dawno nie miałem do kogo paszczy otworzyć. Nie wiem nawet, czy mnie słuchał, wyglądał, jakby już całkiem zgłupiał. Popłakiwał z cicha i chyba zmoczył się w gacie. Ewa potwierdziła moje podejrzenia, nachylając się nad nim i wybuchając skrzekliwym, ochrypłym od miliona papierosów śmiechem.

– Co za ciul, zlał się jak bobasek w majty.

Ja tymczasem opróżniłem portfel bobaska. Siedem stów. Sporo jak na takiego gołodupca. Może jakaś wypłata albo premia. Dałem wszystko Ewie, która nacieszywszy oczy widokiem zaszczanego Janusza Sułka, usiadła na łóżku. Zapaliła taniego, śmierdzącego papierosa. Paliła z hardą miną zubożałej arystokratki, jak jakaś Scarlett O’Hara, która przysiada na resztkach swojej ojcowizny. Tyle że zamiast garści ziemi Ewa trzymała w ręku swój krwawiący nos.

– Masz jakąś kartkę, kobito? Zobaczysz, jeszcze pokażesz na dzielnicy ładną buźkę.

Obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem, ale pogrzebała w torebce i wyjęła z niej notesik, calutki w baraszkujące kotki. Otworzyłem na czystej stronie, zapisałem namiary i oddałem jej notes. Przeczytała, poruszając wargami. Potem zerknęła na mnie, nadal nieufnie, jakbym jej podał adres, pod którym ma odebrać Sokoła Maltańskiego.

– Niech się pani nie martwi, panno O’Shaughnessy! – zażartowałem, ale po jej minie wywnioskowałem, że mogę sobie ten żart w dupę wsadzić. – Idź pod ten adres – wyjaśniłem, już nie siląc się na głupie dowcipy. – Uprzedzam, że to nie jest gabinet, który można znaleźć w „Panoramie Firm”, więc nie spodziewaj się nie wiadomo czego. Ale będzie coś w rodzaju recepcji i ktoś w rodzaju recepcjonistki, polerującej paznokcie. Powiedz, że jesteś umówiona z doktorem Judymem. Jak panna zobaczy twoją facjatę, nie będzie zadawała zbędnych pytań, tylko pójdzie po doktora. Gdy zjawi się doktor, nie zdziw się i na boga nie zaśmiej, bo jest nieco przewrażliwiony na punkcie swojej aparycji. Szczeniak wygląda na piętnaście lat, ale niech cię jego wygląd nie zmyli. Ma spore doświadczenie na polu walki. I jak mówię na polu walki, to właśnie to mam na myśli. I nie jest to żadna metafora. Kiedy Judym poprosi cię do gabinetu, przypomnisz mu, że wisi Profesorowi przysługę i właśnie ma okazję się zrewanżować.

Powiązane artykuły

Back to top
Close Offcanvas Sidebar